W niebanalnej i jednej z ciekawszych przestrzeni na Żoliborzu, przy ulicy Duchnickiej, w „Defabryce”, jesienią zeszłego roku powstała restauracja „Al Fuego”.
Trudno mi było znaleźć to miejsce „przypadkiem”, gdyż lokal jest ukryty na tyłach budynku, vis a vis Żoliborza Artystycznego. Łatwiej trafić do „Al Fuego” pracując w tej lokalizacji lub robiąc zakupy w „Defabryce”. Na szczęście dobre wiadomości szybko się rozchodzą po całym Żoliborzu i ostatecznie niedawno trafiłam do „Al Fuego”. Zacznę od ciekawostki – w restauracji, o której dziś napiszę, nie ma pizzy. Cieszy mnie to niezmiernie, gdyż nie będę musiała kolejny raz weryfikować, czy jest tu jeszcze jedna najlepsza albo najgorsza pizza na Żoliborzu. Szef kuchni „Al Fuego”, Marcin Lesiak, wypracował menu skupiające się na czterech regionach – Ameryce Łacińskiej (meksykańskie), Półwyspie Iberyjskim (hiszpańskie) oraz Europie – włoskie oczywiście i, co godne podziwu, polskie. Niemal każdego dnia tygodnia mamy szansę skorzystać z rabatów na dania innej kuchni a w weekendy czekają na nas specjalne propozycje jak na przykład paella dla dwojga za 39 złotych.
W każdy weekend nasze dzieci mogą zjeść za darmo, jeśli wartość zamówienia rodziców przekroczy 70 złotych. Menu obfituje w dania mięsne i rybne. Niestety szef kuchni nieco zapomniał o wegetarianach i weganach, gdyż jedyne danie główne wegańskie to gulasz z ciecierzycy (22 złote). Uważam, że warto się nad tym jeszcze pochylić. Ceny pozostałych dań głównych oscylują od 29 złotych za filet z kurczaka z warzywami, przez ossobuco w czerwonym winie za 55 złotych aż do 99 złotych za stek z polędwicy argentyńskiej. Możemy również skosztować makaronów lub sałatek w cenach od 24 złotych za sałatkę z kurczakiem, sosem aioli i jajkiem poche do 39 złotych za tagiatelle sepia z owocami morza. Przystawki ciepłe i zimne oraz zupy dają nam większe możliwości wyboru pod względem cen. Atutem menu jest mała ilość dań i przystępne ceny, jednak to smak jest najważniejszy w tej całej układance.
Czytaj też: Postanawiam że chcę zadbać o planetę
Zdradzę od razu, że recenzja „Al Fuego” powstaje na bazie dwóch wizyt, bo po pierwszym razie uznałam, że jest mi za mało. Podczas pierwszej wizyty wybrałam jedynie ciepłe przystawki i deser, mimo że sympatyczny i nienachalny w obsłudze kelner namawiał na więcej, opowiadając o daniach w sposób profesjonalny i z pasją. Pozostałam jednak przy swojej decyzji, co nie było złym wyborem z racji tego, że po chwili dostałam czekadełko, czyli pyszne, drożdżowe bułeczki wypiekane na miejscu, podane z aromatyczną ziołową oliwą. Ozorek na puree musztardowym (19 złotych) oraz wątróbka smażona w sosie miodowo-sojowym (24 złote), to klasyczne dania podane z nowatorskimi dodatkami. W obu daniach mięso było mięciutkie, idealnie podduszone i delikatnie przyprawione. Ozorkom towarzyszyło puree z musztardą z gorczycą, która przełamała miałką konsystencję puree, natomiast wątróbce towarzyszyły pomidorki koktajlowe zamiast cebuli, co również odświeżyło to danie. Wybór deseru to była formalność. Z racji tego, że uwielbiam desery chałwowe, wybór musu chałwowego z nutą wanilii (22 złote), był oczywisty. Muszę przyznać, że czegoś tak pysznego dawno nie jadłam! Mus był rewelacyjny, podany z drobno pokruszonymi pistacjami i kilkoma owocami dla kwasowości. Taki deser to grzech, który popełnia się z wyrachowaniem i czystą przyjemnością. Dlatego też musiałam wrócić do „Al Fuego”.
Moja druga wizyta miała miejsce w weekend. Postanowiłam skorzystać z promocji na paellę dla dwojga, jednak skusiłam się również na przystawki, czego znowu nie żałuję. To co lubię, a rzadko spotyka się w restauracjach w Polsce, to typowo hiszpańskie dania, które kojarzą mi się z wakacjami, z przekąskami ulicznymi. Skosztowałam empanadas z serem (15 złotych), które były smaczne, chrupiące i pobudzające apetyt. Druga przystawka jaką wybraliśmy, to tatar z tuńczyka (37 złotych). Istny majstersztyk kulinarno-designerski! Pięknie podane danie, idealnie wpasowało się w moje podniebienie. Na paellę czekaliśmy około 30 minut, o czym zostaliśmy uprzedzeni. Nie mieliśmy z tym problemu gdyż smakowaliśmy pyszne przystawki, których nie brakowało na naszym stole. Warto było czekać. Kolorowa patelnia, bogata w owoce morza wjechała na nasz stół w idealnym momencie. Danie wydawało się niewielkie a jednak było bardzo sycące. Lekko przyprawiona paella mogłaby być, według mnie, nieco bardziej podkręcona w smaku, bardziej wyrazista. To nie było jedyne danie, które dostałam nieco niedosolone, a na stołach przypraw brak.
Czytaj też: Włoskie serce Żoliborza
Czas na deser… Nie będę się powtarzać w kwestii musu chałwowego, który oczywiście ponownie pochłonęłam w wypiekami na twarzy i cieknącą ślinką. Gdy już zrobiło się tak hiszpańsko po empanadas i paelli, to nie wypadało nie zamówić churros z gorącą czekoladą (12 złotych). Miałam okazję je jeść w Polsce chyba pierwszy raz. Bardzo powszechny w Hiszpanii deser, a tak rzadko spotykany w rodzimych restauracjach, to miłe zaskoczenie tutaj na Żoliborzu. Churrosy były pyszne, chrupiące, idealne do pomoczenia w gorzkiej, ciepłej czekoladzie, obsypane obficie cukrem – może trochę zbyt obficie.
Podsumowując – dobre jedzenie ale gdzieniegdzie ciut za mało soli lub ciut za dużo cukru. Ładny wystrój, miła obsługa, miejsca parkingowe, w miarę przyzwoite ceny, czego chcieć więcej? Na pewno nie pizzy, na pewno nie przejścia za bardzo na stronę włoską. Życzyłabym sobie raczej utrzymania i rozwijania rzadkiej w Polsce kuchni hiszpańskiej, podkręcenia również kuchni polskiej, bo tego też nam trzeba w myśl powiedzenia „cudze chwalimy, swego nie znamy” (vide „Polot w kuchni polskiej”). No i najważniejsze – utrzymania, a nie podnoszenia cen, bo Żoliborz to nie sami milionerzy.
Tego wszystkiego życzę „Al Fuego” i gratuluję dobrego startu. Witajcie na Żoliborzu!
Napisz komentarz
Komentarze