Bez filtra
Jestem z tego pokolenia, które jako pierwsze zbuntowało się nierealistycznym standardom piękna. Do początków XXI wieku lansowany przez media wizerunek idealnych kobiet i mężczyzn dramatycznie odbiegał od tak zwanej „rzeczywistości” - po pierwsze dlatego, że osiągnięcie zazwyczaj wychudzonej (tak!) sylwetki wymagało zniszczenia sobie zdrowia, po drugie dlatego, że każdy publikowany wizerunek był efektem działań sztabu specjalistów od Photoshopa. Kiedy więc nastała rewolucja #nofilter i narodził się ruch body positivity, świat odetchnął z ulgą - oto wreszcie wracamy do normalności, oto przestaniemy niszczyć psychikę nastolatków presją niemożliwego ideału, oto wyrośnie nam pokolenie pozbawione kompleksów i mogące w końcu zaznać szczęścia i spokoju.
Śnieżynki w kuli śnieżnej
Niestety, zdrowy początek przybrał niefajny obrót zwłaszcza pośród mocno emocjonalnego pokolenia śnieżynek. Ciałopozytywność u źródła była ruchem, który uwalnia nas od nierealnych standardów i piętnowania naturalnych właściwości (opisywanych przez negatywnie nacechowane słowo jako „niedoskonałości”) - jak zmarszczki, znamiona, cellulit, łysienie czy siwizna, obecność tkanki tłuszczowej. Wszystkie te aspekty cielesności są ludzkie, niezbędne i prawdziwe. I za ich odczarowanie chwała ciałopozytywności - to, co jest normą dla ciała, powinno być normalizowane. Problem pojawił się wtedy, kiedy w efekcie kuli śnieżnej niechcące nikogo urazić „Zetki” zaczęły normalizować także stany odbiegające od normy - a konkretnie otyłość. Pojęcie fat shamingu to młot na wszystkich, którzy próbują uzmysłowić społeczeństwu, że kliniczna nadwaga to nie jest wybór estetyczny, tylko realne zagrożenie dla zdrowia......
Resztę tekstu przeczytacie klikając w poniższy link
Poprzednie teksty z bloga
Napisz komentarz
Komentarze