Kończą się wakacje, idą słoty, idą chłody. Na Żoliborzu każda pora roku jest pękająca urodą i rozbryzgująca magią. Od 6-go roku życia mieszkałam na Żoliborzu. Jako dzieciaki, w ciągu całego roku mieliśmy do dyspozycji pełną paletę możliwości i doznań pożądanych przez młodocianych z lat 80-tych. Lato zawsze bardzo kojarzyło się z zabawami z dziećmi z sąsiedztwa. W przededniu rozpoczęcia szkoły, na styku czasów beztroski i obowiązków, mam ochotę opisać troszkę, jak to było w moich żoliborskich, szczenięcych latach.
Wspomniałam o palecie możliwości. Nie była ona wielokolorowa. W szarych latach PRL-u nie mieliśmy wielkich marzeń i pretensji do losu. Cieszyliśmy się tym, co mieliśmy. A były to wspólne zabawy na ulicy, czy w ogrodach. Mieszkałam na ulicy segmentów, gdzie z tyłu każdego domu był ogródek. Przyjęło się mówić; „Chodźmy do ogródka”, gdy ulica wyczerpała swe atrakcje. Grzebało się w ziemi i piasku. Robiło zupy dla lalek z traw, rozkruszonych cegieł i kwiatów. Taplało w błocie. Bawiło w chowanego, grało w gumy, jeździło na rowerach. Skakało na skakance, rysowało kredą po chodniku. Jeździło razem na wakacyjne wypady do mazowieckich wsi i miasteczek (a czasem nawet dalej). Pożyczało książki i zagraniczne foldery. W tym ostatnim byłam dobra. Odwiedzając koleżanki i kolegów z ulicy, będąc dziewczynką, przywierałam niemalże do regałów z dziecięcymi książkami.
Przeczytaj również: Żoliborzanka w Juracie. Felieton Natalii Niemen
Ania i Piotrek mieli dużo angielskich książek. Oczarowywały mnie przepięknymi ilustracjami. Moja siostra Nora bawiła się z Anią, trajkotały, wymyślając coraz to nowe aktywności, a ja zamierałam w milczeniu i skupieniu, wertując kolejne książeczki. Zawsze potem było: „Ania, mogę pożyczyć?” I w domu znowu to samo. Zatapiałam się w chłonięciu piękna lektur sąsiadki. U Adama natomiast moją uwagę przyciągały niemieckie katalogi z modą. Boże! Nie istniało dla mnie tam nic innego jak te grube czasopisma! U kolegi także wypraszałam pożyczenie tychże do domu. Jego mama nie robiła z tego kłopotu. Potem, w domu siadałyśmy z siostrą z takim katalogiem na kolanach i przez całkiem długi kawał czasu przeglądałyśmy stronica po stronicy, bardzo uważnie. Następowała wymiana zdań na zasadzie: „Ja bym wybrała tę sukienkę” - mówię - „A ja tamtą” - odpowiada siostra. I tak w nieskończoność. Najbardziej chyba byłyśmy podekscytowane w „dziale” dziecięcym. Do dziś pamiętam przyspieszone bicie serca podczas oglądania kostiumów kąpielowych dla dziewczynek! Przecież wtedy nie było w Polsce żadnych kostiumów kąpielowych! Co najwyżej, majty bawełniane albo takiż kostium do zajęć gimnastycznych, czyli jedyny dostępny w sklepach! Taki czarny, z pomarańczowo - czerwonymi obwódkami na dekolcie, rękawach i nogawkach (jeżeli tak można je nazwać). Więc widok kolorowych kostiumików o różnych krojach, z prawdziwie syntetycznych materiałów, przyprawiał o zawrót głowy!
Przeczytaj również: Skarby. Felieton Natalii Niemen
Sympatyczny Marek miał mamę krawcową. Marek też umiał posługiwać się igłą i nitką. Kiedyś pomógł mi coś przyszyć, ale nie pamiętam, co to było. Filip był najstarszy z nas wszystkich i najwyższy. Dużo wiedział i był siłą spokoju. Podczas zabaw w podchody sprawował funkcję dowodzącego. Edyta wprowadziła się na naszą ulicę nieco później, ale była mi bliska, bo grała na skrzypcach, chociaż chodziła do szkoły muzycznej na Miodową (ja uczyłam się w muzycznej na Krasińskiego). W dobie musu oraz chęci posiadania przyjaciółki tylko dla siebie, takiej osobistej (moja siostra Nora już miała przyjaciółkę w osobie wspomnianej Ani z domu z literaturą angielską), jakoś udało mi się sprawić, że Edyta stała się moją przyjaciółką. Zdaje się, że i Kasia z naprzeciwka też widziała w skrzypaczce bliską powierniczkę tajemnic, ale dziś nie jestem tego pewna. Muszę się jej spytać (Kasia jest dziś aktywną dziennikarką z dużym stażem i autorką książek). Zdaje się, że darłam z nią lekkie, przysłowiowe koty o to, która z nas będzie przyjaciółką Edytki. Zarówno u Kasi, jak i u Edyty spotykaliśmy się na dziecięce imprezy. Najbardziej pamiętam te u Edyty i słuchanie „Bad” Michaela Jacksona, kiedy to naśladowaliśmy króla popu, zastanawiając się, czemu tak często powtarza słowo „szampon”. Tomek był tajemniczy i zamknięty w sobie, ale zawsze uśmiechnięty. Lubił mnie w sposób szczególny, co mnie dziwiło, gdyż uważałam się za dziewczynkę brzydką, nieatrakcyjną i nie sądziłam, że mogłabym się podobać.
Ewa miała piękną, energiczną, szaloną i zawsze uśmiechniętą babcię, a ta babcia, wielkiego psa, który kiedyś prawie mnie przewrócił, galopując po chodniku niczym kuc. Do Ewy też się przychodziło. Po zabawie zostawało się na Dobranockę.
Dziś określam tę naszą grupę (było jeszcze kilkoro innych dzieciaków, które albo wprowadziły się na nasza ulicę później, mieszkały na krańcu ulicy, albo po prostu jakoś nie załapaliśmy z nimi wspólnego flow) jako „Dzieci z Bullerbyn”. Ta nasza ulica to była trochę taka mała wioska, gdzie każdy się znał, wspierał, pożyczał, kłócił, godził, spotykał, wymieniał. To były najpiękniejsze czasy mojego życia.
Ilustracja do felietonu „My, dzieci Żoliborza”. Tytuł: „Pierwszy autoportret, 1987. Ołówkiem na papierze.
Przeczytaj również: Żółty ser i czereśnie – wspomnienia z Żoliborza Natalii Niemen
Napisz komentarz
Komentarze