Tym razem w ramach cyklu wywiadów, przedstawiających kreatywnych żoliborzan, zapraszam na spotkanie z Małgorzatą Jodełło i Andrzejem Budkiem, którzy prowadzą swoje biznesy – sklep i markę modową oraz studio projektowe na jednej z najbardziej uroczych uliczek dzielnicy
– Lisa Kuli.
Jak to było z logo TVP?
A.B.: Był początek lat 90’ i nowe władze telewizji postanowiły zmienić cały branding, który oczywiście kojarzył się fatalnie. Zaproszono mnie do konkursu na logo „Jedynki”. Przygotowałem trzy propozycje, godzinę przed złożeniem prac doczytałem w warunkach konkursu, że trzeba złożyć 4 projekty, więc dołączyłem ekspresowo jeszcze jeden. I to właśnie on wygrał. Potem okazało się, że jest tak elastyczny, że może być wykorzystany również dla całej telewizji.
Czy zaraz potem otworzyłeś Kotburego?
A.B. Nie, potem zostałem redaktorem naczelnym tygodnika ;-) tygodnika dzieci „Pentliczek”. Sprzedawał się w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy, prenumerowały go przedszkola w całej Polsce. Dopiero potem, w 1996 roku, otworzyłem Kotburego z siedzibą na Żoliborzu. Był przede wszystkim platformą do tworzenia kolejnego pisma „Plac Słoneczny 4”, tym razem dla starszych dzieci. Ze względu na nieadekwatną do ówczesnych potrzeb rynku wizję wydawcy, niestety tytuł nie przetrwał. Jednak już w tym czasie projektowałem logosy, więc Kotbury żyje do dziś.
Teraz masz wspólnika?
Tak, od 2000 r. zacząłem współpracować z Jackiem Ebertem, który właśnie odszedł z agencji Publicis, którą tworzył od początku. Wynajęliśmy pokój na Kaniowskiej, przy agencji Testardo, w której pracowała Małgosia.
M.J.: Tak, Budek przychodził do nas do pokoju, do pięciu dziewczyn, żeby podlewać kwiatki :)
Małgosiu, a Ty skąd wzięłaś się na Lisa Kuli?
M.J.: Pochodzę z Łodzi, gdzie stawiałam pierwsze poważniejsze zawodowe kroki próbując swoich sił w dziennikarstwie najpierw w radio, potem w lokalnym TVN-ie. Spora grupa znajomych wywędrowała do Warszawy, jedni pociągali za sobą drugich i tak trafiłam na Żoliborz, do agencji PR, w której poznałam Budka. Zaproponował mi współpracę przy Kotburym i tak spędziliśmy kolejne 10 lat razem, również jako para, doczekaliśmy się dziecka.
A skąd pojawił się pomysł Mouse House? Nie miałaś wystarczająco dużo obowiązków w Kotburym?
M.J.: Kiedy spełniłam się macierzyńsko, dziecko podrosło, zaczęła narastać we mnie potrzeba zrobienia czegoś na własny rachunek. To było tuż przed moimi 40 urodzinami. Budek wyjechał na chwilę do Finlandii, a ja w tym czasie postanowiłam porzucić strefę komfortu i - trochę ku własnemu zaskoczeniu - zająć się modą. W czasie jego nieobecności nie tylko wymyśliłam cały biznes, ale też nazwę, a nawet zaprojektowałam logo. W Excelu!
Jako to?! Zrobiłaś logo w Excelu??? :)
M.J.: Tak! Umiałam posługiwać się tylko tym programem, więc skorzystałam z niego! :)
A.B.: Pierwsza nazwa była również bardzo ekstrawagancka – Szara Mysz! :)
M.J.: Na szczęście wrócił Budek, dokładnie w moje urodziny i uratował sytuację. Ponieważ wiedziałam, że musi być w nazwie mysz, żeby nawiązać do już istniejącego kota, wymyślił Mouse House i zaprojektował logo.
A moda?
M.J.: Kiedyś w knajpce na Suzina odbywały się kobiece wieczory. Na jednym z nich zobaczyłam, jak dwie panie wymieniają się piękną tiulową spódniczką dla dziecka. Bardzo chciałam taką kupić dla naszej córki, więc odnalazłam autorkę. Okazało się, że jest to Magda Rams, założycielka marki Kids On The Moon. Trafiłam w tym czasie na na targi ubrań dla dzieci w Forcie Sokolnickiego, gdzie z zachwytem odkryłam więcej wspaniałych projektów. Wiesz, to był sam początek mody designerskiej dla dzieci, dopiero pojawiały się pierwsze lokalne marki. Zauważyłam jednak, że nie ma jeszcze sklepów z takimi ubrankami dla dzieci.
Sklep powstał od razu na Lisa Kuli?
M.J.: Tak, wynajęłyśmy z Magdą Rams lokal na parterze, Magda miała tu swoją pracownię, a ja prowadziłam sklep. Budek nie zgodził się na zakup mebli z Ikei i zrobił większość mebli samodzielnie, z grubego kartonu. Do dziś zresztą został mu zachwyt nad możliwościami tego materiału i projektuje z niego piękne i funkcjonalne meble. Krótko mówiąc, bez niego nie byłoby tego wszystkiego. Jesteśmy zgranym tandemem. Mam do Budka 100% zaufania.
Teraz bardziej wolisz projektować grafikę, czy meble?
A.B.: Chodzi o zadanie. Ciekawe zadanie. Wszystko jedno co, czy grafikę, czy obiekt. Jak zrobić, żeby zadziałało, żeby się udało. Rozwiązać problem, łamigłówkę – to jest ciekawe! O tyle bardziej teraz ciekawi mnie robienie z tektury, że mniej tego zrobiłem.
A jak to jest pracować razem? Jak to jest pracować z partnerką?
A.B.: Jest i łatwiej i trudniej.
M.J.: Łatwiej, bo się znamy, wiemy, czego oczekujemy, mamy podobny gust i podobnie postrzegamy świat.
A.B.: Czasami trudniej, bo przynosi się problemy do domu. Ale jak są fajne momenty, to te fajne momenty też przynosi się do domu więc bilans jest raczej na plus.
Co zmieniło się, gdy Małgosia otworzyła sklep, gdy zniknęła z Kotburego?
A.B.: Nie zniknęła tak całkiem, przeniosła się dwa piętra niżej ;)
M.J.: Budek zaczął wydawać obiady, zawozić i odbierać dziecko ze szkoły. Przejął sporą część obowiązków domowych. Trwało to prawie rok, kiedy sama prowadziłam sklep i musiałam tam być cały czas.
A.B.: Przez jakiś czas jeszcze Małgosia prowadziła sprawy Kota z parteru. Potem już musieliśmy znaleźć kogoś na jej miejsce, choć do dziś prowadzi sprawy rachunkowe.
A miałeś kiedyś pomysł, żeby zrobić z Kotburego dużą agencję?
W ogóle nie mieliśmy z Jackiem takiego pomysłu. Chcieliśmy mieć niedużą firmę i robić przyjemne rzeczy. Stąd też nazwa, która miała odstraszyć nadętych klientów, być sitem, które przepuści tylko fajnych ludzi. Jacek miał nie najlepsze doświadczenia z korpo-agencjami, a ja nigdy nie miałem nawet takiego pomysłu, więc byliśmy w tym zgodni.
A jacy są najlepsi klienci?
A.B.: Autentyczni.
A co to znaczy?
A.B.: Tacy, którzy chcą osiągnąć naprawdę najlepsze efekty, a do tego robią to z przyjemnością i luzem. Kiedy słuchamy się nawzajem i dążymy razem do najlepszego rozwiązania. Trochę jak z szyciem ubrania na miarę. Chcę tworzyć coś takiego, żeby zamawiający czuł się w tym tak dobrze, że nie zechce tego w ogóle zdejmować.
Małgosiu, poza Mouse House i sprzedażą designerskich marek dla dzieci i kobiet, współtworzysz markę Kids On The Moon.
M.J.: Pracując z Magdą w tej samej przestrzeni cały czas miałyśmy ze sobą kontakt, przyglądałam się więc trochę z boku procesowi prowadzenia biznesu modowego. W pewnym momencie płynnie przeszłyśmy na bliską współpracę, przejęłam część zadań. Czułam, że sklep to dla mnie za mało, ale nie miałam know-how, żeby samodzielnie stworzyć markę. Skorzystałam z okazji i zrealizowałam swoje kolejne marzenie. Talent Magdy, moja pasja i wyjątkowe zdolności organizacyjne, połączone z niebywałą pracowitością trzeciej wspólniczki Joanny Markert, tworzą mieszankę, która - mam nadzieję - pozwoli nam wypłynąć na szerokie wody.
I jak Ci z tym?
M.J.: To jest bardzo trudny biznes. Działam w dużym stopniu intuicyjnie, ale też posługując się wiedzą, którą zdobyłam prowadząc Kotburego. Jeżdżę z projektami Kids on the Moon na targi do Paryża, a jak wszystko się dobrze ułoży, to pojadę wkrótce też do Nowego Jorku i Tokio. Wymaga to wszystko ogromnej pracy i zaangażowania, sprawia jednak dużo satysfakcji. A jest ona tym większa, że wszystko dzieje się na moim ukochanym Żoliborzu.
Bardzo dziękuję Wam za rozmowę i do zobaczenia na Lisa Kuli 3!
Napisz komentarz
Komentarze