19 sierpnia 2019 r. minęła 17. rocznica śmierci Marka Kotańskiego. Nazywali go „Aniołem wyklętych”. To nie był zwykły człowiek, więc pisać o nim tak zwyczajnie: urodził się, zrobił, osiągnął to i to, zmarł... to jakoś nie wychodzi.
Nie będzie to laurka, bo Kotański nie był ideałem. Jego podopieczni i współpracownicy nie mieli z nim lekkiego życia. Był despotyczny, trochę próżny. Ale te cechy współgrały z jego głównym zadaniem życiowym, któremu oddał się bez ograniczeń: pomocy potrzebującym. Marek Kotański całe swoje życie poświęcił innym. I to zadanie stawiał ponad wszystkim, nawet ponad rodziną, choć był kochającym i kochanym mężem, ojcem i dziadkiem. Nigdy nie przechodził obojętnie obok ludzkich tragedii. Uważał, że każdy zasługuje na szansę. Jego córka Joanna w jednym z wywiadów powiedziała: “Od najmłodszych lat miałam poczucie, że tata jest bardziej potrzebny innym niż mnie i że oni sobie bez niego nie poradzą, a ja – tak”.
Potrafił zrobił coś z niczego. Gdy sobie coś założył, zawsze to osiągał. Dostawał dla Monaru i Markotu zdewastowane rudery i wyprowadzał je z ruiny, wkładając w to ogromny wysiłek.
Miał też swoje prywatne pasje. Lubił zwierzęta, kiedyś hodował gołębie pocztowe, a pod koniec życia miał w domu sporą gromadkę psów. Kolekcjonował skórzane kurtki, zbierał dzwonki. Lubił szybką jazdę samochodem, ale jeździł bezpiecznie.
Zmarł w efekcie obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym. 19 sierpnia 2002 r. w Nowym Dworze Mazowieckim, gdy wracał ze spotkania ze swoimi podopiecznymi, pod koła jego dżipa wjechał pijany rowerzysta. Kotański gwałtownie skręcił i wpadł do rowu, a potem jego samochód uderzył w drzewo.
Marek Kotański zmarł w wieku 60 lat. O wiele za wcześnie. Tyle miał przecież jeszcze do zrobienia. Ale jego praca nie została zaprzepaszczona. Jego idee kontynuuje stowarzyszenie, które założył. Rocznie wspomniane ośrodki udzielają pomocy ponad 20 tys. osób. Joanna Kotańska poszła w ślady ojca. Pomaga ludziom jako psycholog, psychoterapeuta i socjolog.
Napisz komentarz
Komentarze