Nie na tyle z tym ciepełkiem w tundrze poszalelibyśmy aby tam z bikini i drinkiem z parasolką od razu mieli jeździć. Zwłaszcza, że to od wybuchających gazów podziemnych te kratery. Rezerw złota w Narodowym Banku Polskim też nie widziałam nigdy. Ale istnieją. To fakt, a nie plotka. Musiałabym podjąć wielki wysiłek, by dotrzeć na Półwysep Jamalski. Moja nieżyjąca już sąsiadka z Żoliborza, tłumaczka Zofia Łomnicka, pojechała na początku najntisów autostopem do Nepalu. Wróciła żywa i zadowolona bardzo. Co do rezerw złota, to albo jakiś kolega z obsady klasycznego filmu “Vabank”, albo wyjątkowe chody u rzeczniczek jastrzębia prezesa Glapińskiego bym musiała mieć.
Wybory samorządowe - 5 minut popularności
Co ja tu w Gazecie Żoliborza opowieści rodem z National Geographic czy The Economist snuję? Otóż tak myślę od dawna o tych wyborach samorządowych, które już za momencik i zastanawiam się dlaczego tak niemrawo się do nich zabieramy. Czasem jakieś szmery na temat kandydata Trzaskowskiego czy kandydatki Biejat gdzieś trzasną, zastukają, zaszumią. Ale poza tym - nic.
Chyba chodzi o to, że prawdopodobieństwo, iż zobaczę w realu radnych mojej dzielnicy jest bliskie zeru. Po wyborach samorządowych te kwadraciki zakreślone krzyżykiem ulatniają się jak kamfora. Nie są ani obiektami hejtu, radni nie stają się weną dla rymowanych haseł typu “precz z kaczorem dyktatorem”. Radni dzielnicy, powiatu czy sejmiku rzadko fotografowani są z kochanką w samolocie na Maderę, rzadko bywają gośćmi państwa Macronów w Paryżu czy choćby patostreamerów, a nawet nagrania nad miską ryżu w restauracji U Sowy nie odbywają się z ich udziałem. Pięć minut popularności jakie po ostatnich wyborach parlamentarnych zaskarbił sobie dzięki oratorskim talentom Szymona Hołowni tzw. “sejmfliks” raczej “nie zażre” na poziomie transmisji z sesji Rady Warszawy trwającej często siedem godzin i zwoływanej niewiadomo kiedy przez niewiadomo kogo. Prędzej załatwię sobie zwiedzanie skarbca NBP albo wywiozą mnie kibitką na Sybir niż spotkam burmistrza lub radną powiatu czy gminy w moim osiedlowym klubie fitness, w żłobku, poradni psychologicznej czy nocnym klubie Lodi Dodi. Na palcach jednej ręki mogę policzyć radnych Warszawy, których widziałam na mieście - w Teatrze Komedia, w kinie, na manifach, na rowerze.
Anonimowi decydenci
Robiłam niedawno takie prywatne sondy wśród warszawskich przyjaciół i na dwadzieścia zapytanych o nazwisko burmistrza Żoliborza osób tylko jedna, słownie jedna, znała odpowiedź. W sumie gratuluję burmistrzowi komfortu. Anonimowość to luksus dla urzędników i polityków. Zaprawdę komfortowa jest to sytuacja, i to na lata, dla wybranych kandytatów, nieprawdaż? Też bym chciała, by moi pracodawcy zupełnie nie wiedzieli czy ja żyję ,czy autentycznie choruję czy symuluję, na co biorę faktury, co robię od 8:00 do 18:00, gdzie płacę podatki i co zrobiłam z autem, asystentem i jakie uczelnie dały mi dyplomy. Anonimowość to wielki luksus dużych miast. Jeśli mieszkałabym w niewielkiej wsi, to na pewno znałabym sołtyskę. Spotykałybyśmy się w sklepiku Małpka, u gospodyni sprzedającej jaja, na tanecznej imprezie w remizie, na jedynym przystanku w jedynym punkcie aptecznym. Anomimowość w Warszawie jest szczególnie dotkliwa, bo my wszyscy jesteśmy nie do końca stąd albo wolimy się nawet do tej stolicy nie przyznawać.
Głosowanie w stolicy
Odbyłam sporo rozmów z ludźmi, którzy zapytani czy będą głosować odpowiadali mi: nie. “Nie, bo ja tu nie mieszkam, jestem spod Ostrowii Mazowieckiej” usłyszałam. “Serio? Ja nie wiedziałam, widuję ciebie tutaj od dwóch dekad.” “No tak, ale na święta zawsze do brata jeżdżę i w gospodarstwie pracuję. Nie chciałam jednak na wsi zostać, bo to za dużo ciężkiej pracy jest dla kobiety.” Aha. Zatem nie głosuje, bo Warszawy nigdy nie uznała za swoje miejsce, a tam już tam długo nie mieszka…
Część “słoików” nadal nie wie, że może tu głosować i dopisać się do spisu- wystarczy umowa najmu czy rachunek za wifi. Serio? Tzw. “rdzenni warszawiacy” , autochtoni stołeczni, też sennie do tych wyborów podchodzą. Częściowo dlatego, że jesteśmy starzy. Miasto wyludnia się, wymiera, więc jest nas po prostu mniej. A po drugie dlatego, że wielu z nas, w tym pisząca te słowa, uczyła się WOS’u w czasach peerelu, kiedy to o samorządności, o działaniu lokalnym na rzecz podwórka, ulicy, parkingu czy zabetonowanej rzeczki nikt nie śnił. Nikt nie walczył z samochodozą, bo aut było mniej. Z deweloperką nie walczono, bo były książeczki na mieszkanie i czekało się jedyne piętnaście lat, albo miało się tatę w partii i dostawało się lokal na tzw. osiedlu czerwonych świń, które dziś chcą burzyć. O prawa pieszych nie walczono- raczej kradziono płyty z chodników i żarówki z wind- bo to niczyje było i z biedy.
Liczę jednak, że mimo wszystko frekwencja w tych wyborach samorządowych będzie ciut lepsza niż pięć lat temu. Rozpęd obywatelski, którego nabraliśmy w październku umiejętnie podgrzewają organizacje obywatelskie. Do tego rozczarowanie, by nie powiedzieć zniecierpliwienie, neoliberalnym sposobem gospodarowania, a właściwie zarządzania, miastem w kilku dużych gminach wyczerpał się. Remonty trwają za długo, inwestycje są nietrafione, a zadowoleni z siebie, przez żadne media czy mieszkańców nienachodzeni radni, mają wrażenie, że nie muszą się starać. Takie samozadowolenie to efekt uprawianego regularnie narcystycznego onanizmu jakim są rolki na wszelkich miejskich socialmediach. O takim malowaniu trawy na zielono jakie kręci się od lat u nas w stolicy, to się ani Gierkowi ani Urbanowi nie śniło. A to prezydent (ale nie radni) pouśmiecha się na tle działkowców, a to seniorom ośrodek otworzy, a to kładkę na wzór londyński przerzucił, a to tunel w metrze własnoręcznie wyłyżeczkował. Cuda, cuda, aż o tych cenach życia, czynszach i sprawach z czyszczeniem kamienic może ludzie zapomną jak się regularnie będzie unikało debat wyborczych i wywiadów w niezależnych mediach.
Dlatego radzę jedno: poszukać kandytatów, których znacie chociaż z jednej załatwionej sprawy pod waszym blokiem. Tych najbliżej was. Z waszego osiedla. Niekoniecznie tych partyjnych.
Napisz komentarz
Komentarze