W tym artykule przeczytasz o:
- naszych wrażeniach z premierowego spektaklu "Czego nie widać" w teatrze Komedia
- spełnionych obietnicach dobrej zabawy
Prowincjonalna, objazdowa teatralna trupa przygotowuje przedstawienie. Premiera lada chwila, aktorzy mylą kwestie, nie pamiętają tekstu, zapominają rekwizytów, reżyser traktuje spektakl jak chałturę i okazję do romansów, brakuje czasu na próby i pieniędzy na cokolwiek. Narasta chaos, katastrofa wydaje się nieubłagana. Wszystko idzie nie tak. Scenografia się wali, z drzwi wypadają klamki. W tym chaosie trudno jest się połapać, ale aktorzy prowincjonalni wciąż jeszcze mają nadzieję, że znowu jakoś się uda, jakoś to będzie.
W spektaklu Cieplaka nic nie dzieje się bez konsekwencji i w spokojnym tempie. Bez szaleńczego rytmu, który rozkręca się od pierwszej, w miarę jeszcze spokojnej części aż do zwariowanej kulminacji. Cieplak słusznie zdecydował, by za bardzo nie kombinować, jak np. Jan Klata w swojej uwspółcześnionej wersji z rosyjskimi czołgami i szekspirowskimi iście scenami zazdrości i zemsty w tle. Nie poszedł też w klimat retro, co czasem się przy okazji wystawień "Czego nie widać" z lepszym lub gorszym skutkiem zdarzało. Poszedł raczej tropem wybitnych inscenizacji Macieja Englerta czy Juliusza Machulskiego, choć podpisał też spektakl własnym charakterem pisma. Z jednej strony umieścił akcję w pewnym uniwersalnym teatralnym bezczasie. Z jednej strony współczesnym, z drugiej odwołującym się wyraźnie do ducha zwariowanych lat 70. i 80., kiedy Frayne napisał swoją jak się wydawało niemodną sztukę, która stała się królową wszystkich fars. A farsa jak to farsa - wymaga matematycznej precyzji. Owszem, nie od dziś wiadomo, że jeśli niczym czechowowska strzelba na scenie pojawia się kaktus, to prędzej czy później ktoś na nim usiądzie. Ale kto i kiedy to wcale nie jest ani oczywiste, ani obojętne. Cieplak to wiedział i to, co z pozoru wygląda na szaleństwo i radosną improwizację zaplanował właśnie bardzo precyzyjnie. I to działa!
Oczywiście także dzięki aktorom, bo w "Czego nie widać" od aktorów zależy być może najwięcej. Wydaje się, że to samograj, ale to kolejny pozór. Bo zdarzało mi się oglądać "Czego nie widać" położone przez obciążone stereotypami albo dla odmiany kompletnie swawolnie bujające w odrealnieniu role. W Komedii na szczęście tak się nie stało. Owszem, sceniczne postaci są tu w pewnej mierze archetypiczne, ale każda jednocześnie jest tak skonstruowana, by stereotypowa funkcja w zbiorowości, nie stała się karykaturalną determinantą. W każdej roli aktorzy dostają sporo przestrzeni na nadanie postaciom indywidualnych cech, doprawienie czymś, co je uczłowiecza i zarazem uwiarygadnia. To być może najbardziej autorska litera w duchu całego przedstawienia postawiona przez Cieplaka, który zawsze poszukiwał prawdy o człowieku, choćby nawet i w farsie. A aktorzy z jednej strony wpisują się w archetypy, z drugiej pysznie bawią pozostawionym im szerokim marginesem swobody.
W „Czego nie widać” Cieplaka śmiech ma mnóstwo odcieni. I to także zaleta. A wystawianie lekceważonych na poważnych deskach fars jest istotne - jak mówi sam reżyser "dla teatru, dla polszczyzny, dla – za przeproszeniem – polskiej kultury". I ten spektakl niby łatwy, niby lekki i przyjemny, paradoksalnie tę tezę udowadnia. "Czasem - jak mówi Cieplak - oddanie lekkiego tonu i błyskotliwej frazy bywa wystarczającym gestem artystycznym i motywacją". I ma rację, choć udało mu się zbudować pewien znaczeniowy naddatek. Co z tego, że być może nie jest to spektakl "ważny" i "prawdziwie progresywny". Jest po prostu dobry. I jako taki się broni. Cieplak spełnił obietnicę, że nie będzie skreślał nawet najtańszych efektów. Nie skreślił i na tym wygrał, bo jego "Czego nie widać" mimo pozornej nieważkości to także całkiem ważkie wezwanie do spojrzenia z dystansu na siebie, innych i rzeczywistość doby wojny polsko-polskiej.
Napisz komentarz
Komentarze