Miejsce, które powstało z miłości do drewna i wody
- 21.02.2019 07:20
Na terenie Klubu Sportowego Spójnia działa otwarta pracownia stolarska. W Szkutni można samodzielnie zbudować drewniany kajak, longboard a nawet niedużą łódkę. Przemek Sobotowski, właściciel Miasta Szkutni, niespodziewanie kupił 60-letnią łódź i od tego wszystko się zaczęło.
- Jesteś szkutnikiem czy bardziej stolarzem? Które określenie jest ci bliższe?
- Nie nazwałbym się szkutnikiem. Bardziej aspiruję do bycia nim. Uważam się po prostu za majsterkowicza.
- Miasto Szkutnia jest miejscem, gdzie powstają m.in. kajaki, canoe czy sup boardy. Wydaje się to dość skomplikowane jak na zwykłe majsterkowanie.
- W pracowni powstają rzeczy z użyciem prostych technologii, przy pomocy których każdy może robić to samo co ja, tylko że w swoim garażu. Oczywiście udało mi się z czasem zgromadzić trochę narzędzi i doświadczenie, ale w tym co robię nie ma technologii, która jest nieosiągalna dla zwykłego człowieka. Jedną z misji całego przedsięwzięcia, jakim jest Miasto Szkutnia, jest przekonanie ludzi do tego, że da się zrobić rzeczy, które pozornie wyglądają na bardzo skomplikowane a da się je wykonać w domowych warunkach.
- Czy to co określasz bardzo skromnie majsterkowaniem jest Twoim sposobem na życie?
- Po dwudziestu latach pracy w korporacji zrobiłem sobie na jakiś czas przerwę. To było trochę takie poszukiwanie swojego miejsca. Marzy mi się, żebym mógł w przyszłości utrzymać się z tego w całości. Niestety, musiałem wrócić do pracy w korporacji. Pracownia zarabia sama na siebie, dzięki temu udaje mi się ją utrzymać.
- A jak kształtuje się przyszłość pracowni w twojej głowie?
- Nie mam konkretnego planu, ale na pewno wiąże z nią przyszłość. Sam brak planu wynika z tego, że ciężko mi uwierzyć w możliwość utrzymania się z tego typu działalności w tym kraju. Oczywiście mógłbym robić zabudowy kuchenne, ale nie bawi mnie tego typu produkcja – chyba, że miałbym zająć się produkcją desek surfingowych. (śmiech)
- Jaki wymiar osobisty ma dla Ciebie pracownia i praca w drewnie?
- W pracowni relaksuję się. Dla mnie praca w niej jest odskocznią. Z resztą sam sobą jestem zaskoczony, bo to zupełnie coś innego niż to co robiłem przez całe życie. Kiedyś jeździłem na motorze, teraz już go nie mam. Wolę pływać tym co skonstruowałem. To co mnie kręci to robienie nowych rzeczy. Do tej pory zrobiłem już dużo desek longboardowych, kajaków i canoe, ale cały czas staram się robić nowe projekty.
- Jest jakiś szczególny dla Ciebie projekt?
- Drewniana deska surfingowa stała się moim marzeniem i zrobiłem ją. To jest bardzo rzadka umiejętność w tej części Europy. Sama konstrukcja jest dość skomplikowana. Deska musi być pusta w środku, na wręgach frezuje się listewki, żeby całość wyglądała jak z litego drewna. Trzeba dobrać odpowiednie drewno. Musi być bardzo lekkie.
- Skąd w ogóle pomysł na otwartą pracownię stolarską?
Zaczęło się od kupna 60-letniej, drewnianej, szwedzkiej łodzi motorowo - żaglowej. Jak każda drewniana łajba w tym wieku wymagała remontu. Nie mając żadnego pojęcia o tym wszystkim co jest związane z pracami przy takiej łodzi, zacząłem ją remontować. Jestem przykładem tego, że wszystkiego można się nauczyć z YouTube, bo mocno się nim wspomagałem przy pracach. Korzystałem też z wiedzy znajomych. Kiedy skończyłem remontować tą łódź okazało się, że brakuje mi tego dłubania w drewnie nawet bardziej niż samego pływania. W końcu doszedłem do wniosku z kolegą, że fajnie byłoby mieć coś na miejscu, czyli w Warszawie, bo mój kuter zacumowany jest nad Morzem Bałtyckim. Zaczęliśmy budować kajak w garażu. Zanim go skończyliśmy wymyśliliśmy sobie, że będziemy uczyć tego ludzi. I ten kajak ostatecznie skończyliśmy w pracowni Miasto Szkutnia.
- Wybrzeże Gdyńskie a konkretnie teren Klubu Sportowego Spójnia to lokalizacja pracowni. Przypadek?
- Długo szukaliśmy miejsca na pracownię. W Warszawie mało jest miejsc gdzie można hałasować, kurzyć i smrodzić chemią. Prawie wynajęliśmy warsztat po innym stolarzu w kamienicy na Żelaznej, ale pomyśleliśmy, że wygenerujemy sobie problem, bo sąsiedzi nie będą zadowoleni. Później dowiedzieliśmy się, że poprzedni właściciel został właśnie wykurzony przez mieszkańców kamienicy.
I tak oto wylądowaliśmy na Wybrzeżu Gdyńskim z czego jestem bardzo zadowolony. Mieszkam przy placu Wilsona, więc mam bardzo blisko. Na zewnątrz jest też miejsce gdzie latem możemy pracować i robić grille. Co ważne - mamy wyjście na plażę Żoliborz i w każdej chwili możemy przetestować nasze konstrukcje. Miejsce jest mega fajne.
- Dużo jest takich pracowni jak Miasto Szkutnia?
- W samej Warszawie jest pracownia miejska. Oczywiście takich pracowni otwartych jest dużo w Stanach, w Niemczech również. Z kolei w Norwegii miałem okazję odwiedzić tradycyjną szkołę szkutniczą. To jest mocno finansowane przez państwo. Oni mają taką kulturę rzemieślniczą i morską i chcą to dziedzictwo kulturowe zachować, w związku z tym wszystko co budują jest wykonane tradycyjnymi metodami.
- W Twojej pracowni można zbudować m.in. kajak, longboard, sanki, różnego rodzaju skrzynie.
- Najbardziej popularne są longboardy z tego względu, że są teraz modne a z samego kursu wszyscy są zadowoleni. Jak ktoś zbuduje już tę deskę longboardową to później jest w stanie obsłużyć kilka maszyn, dzięki którym sam zbuduje prosty stół czy regał. Podczas konstruowania takiej deski używają wyrzynarek, szlifierek, kleją, skręcają i frezują z szablonem. W takim krótkim programie jest dużo technik stolarskich i właściwie wszyscy, którzy przeszli ten kurs mówią później, że bali się brać za takie rzeczy a po kursie zupełnie wyzbyli się obaw. Ja to rozumiem, bo do dzisiaj boję się szlifierki i podchodzę do niej z dużym respektem (śmiech). Wracając do tematu, to tak układam te zajęcia, żeby później ludzie sami mogli sobie dłubać w drewnie.
- Są ludzie, którzy wracają, bo zaraziłeś ich swoją pasją?
- Mam grono osób, które wynajmuje miejsca na stałe, ale to już są bardziej niż hobbyści. Jeden chłopak zaczął robić deski longboardowe. Był u mnie na pierwszych warsztatach. Teraz rozkręca swoją markę. Ludzie wracają, by robić kolejne projekty. Przyprowadzają dzieci i wspólnie coś tworzą. Inni zaczynają nawet robić meble. Ludzie się wkręcają w to. Jedynym ograniczeniem w tym momencie jest moja praca zawodowa. Jak zaczynałem rozkręcać pracownie, w całości się temu poświęcałem. Byłem tu codziennie, ale teraz sporo czasu zajmuje mi praca zarobkowa, więc czas w pracowni spędzam wieczorami i w weekendy. Teraz warsztaty robię głównie dla firm i domów kultury albo po prostu dla większych grup.
- Przychodzą do Ciebie ludzie i mają swój projekt albo jakiś określony cel?
- Fajnie jest jak ludzie przychodzą z kimś i robią coś razem i się tym bawią. Oczywiście są ludzie, którzy przychodzą z jasno wyznaczonym celem czy ze swoimi projektami. Z nimi jest najtrudniej, bo ciężko dostosować czas. Co ważne, takie zajęcia mają sens, kiedy przynajmniej trzy osoby są zaangażowane w projekt. Najlepiej jednak jak jest tych osób dziesięć, dlatego robię dużo zajęć zorganizowanych. Teraz akurat szykuję się do zajęć w jednym z warszawskich domów kultury. Będziemy robić taborecik. Mam pocięte elementy dla czternastu stanowisk, gdzie przy każdym pracują dwie osoby. Często są to rodzice z dziećmi. Nie powiem, że jest to to co mnie najbardziej kręci, ale lubię pracować z ludźmi. Zawsze organizowałem sporo zajęć dla rodzin z dziećmi. Robiliśmy budki dla ptaków czy półki na ścianę, różnego rodzaju zabawki.
- Co jest największym wyzwaniem w organizowaniu takich zajęć?
Zajęcia są otwarte, więc przychodzą na nie dzieci nawet w wieku trzech lat. Moim zdaniem do tego typu zajęć minimum 5-latki będą w sam raz. Zdarzają się wyjątki, takie jak 4-latek, który ze swoim tatą przez osiem godzin robił sanki i wcale go to nie nudziło. Jak dzieci mają kilka sesji z budowy budek, karmników czy półek to większość przez te dwie, trzy godziny poświęca się temu, ale są też takie dzieci, którymi w pewnym momencie trzeba się zająć inaczej. Wtedy wycinam im karabin, zabawkę albo miecz. Dlatego jak robię takie otwarte zajęcia to muszę wszystko przemyśleć i zaplanować tak, aby każdy mógł doprowadzić tworzony obiekt przynajmniej do stanu surowego, czyli bez szlifowania i malowania. Największym wyzwaniem jest jednak wymyślić projekt, który da się zrobić i który wygląda finalnie tak, że nikt się go nie wstydzi. Póki co jeszcze nikt nie wyszedł z zajęć i nie skończył projektu.
- Skąd taka skuteczność?
- Jak mam zajęcia, które trwają cztery albo osiem godzin to muszę zawsze dostosować zajęcia tak, żeby dało się osiągnąć cel i żeby ludzie nie zanudzili się. Dobrym przykładem są warsztaty z robienia deski longboardowej, które trwają dwie sesje. Na pierwszej sesji deski wygina się i klei a drugiego dnia wycina i frezuje. Drugiego dnia, kiedy wszyscy tną, używają frezarek, wyrzynarek to po siedmiu godzinach są skołowani, ale mega szczęśliwi.
- Dzieci też używają elektronarzędzi?
- Jak robię coś z dziećmi to muszę wybrać takie rzeczy do zrobienia, by co najwyżej użyć wkrętarek, bo nie hałasują albo cichych szlifierek. Głównie korzystamy wtedy z pił ręcznych, dlatego też ogranicza to w jakiś sposób zajęcia.
- Masz przed sobą jakieś wyzwanie konstruktorskie?
- Cały czas czegoś się uczę. Najbardziej kręcą mnie deski. Obecnie chcę skoncentrować się na sup boardzie. Wiem, że opracowywana przeze mnie koncepcja ma być tania i prosta w złożeniu. Każdy będzie mógł kupić zestaw i złożyć go samemu albo w pracowni podczas warsztatów. Teraz pozostaje kwestia opracowania prototypu i sprawdzenia wszystkich parametrów.
Jeśli chodzi o sup boardy, gdzieś w głowie kiełkuje mi chęć na popularyzacje tego typu desek. Myślę o jakimś wydarzeniu, na którym uczestnicy budowaliby z kijów bambusowych jednorazowe supy. Wtedy też przy okazji można nabyć pojęcie na temat budowania i konstrukcji. Może coś uda się zrobić takiego na „Plaży Żoliborz”.
- Według Ciebie co takiego jest w pracy w drewnie?
- Bardzo lubię jego zapach i to, że można je kształtować. Największą satysfakcję mam z tego, że nie mając pojęcia o tym wszystkim, nauczyłem się robić rzeczy, które podobają się ludziom i mi a w dodatku pływają.
- Poza Szkutnią jesteś jakoś związany z Żoliborzem?
- Na Żoliborzu mieszkam jakieś siedem lat, ale zawsze byłem związany z tą stroną Warszawy. Szczerze mówiąc jestem zachwycony i nie chcę mieszkać nigdzie indziej i naprawdę się zakochałem w tej dzielnicy.
Z Przemkiem Sobotowskim rozmawiał Jakub Krysiak
Napisz komentarz
Komentarze