"Każdy, kto tam jest, wie, jak tam jest dużo zatargów i kwasów. Tego się nie da czytać tylko informacyjnie. Wszystkie te gównoburze są niesamowicie wciągające. " - mówi w wywiadzie Adam Kaczanowski, autor książek, prozaik. Jego najnowsze dzieło to książka, która powstała z obserwacji jednej z żoliborskich grup osiedlowych.
Mateusz Durlik: Jesteś autorem książek, wierszy, prozaikiem. Twoim najnowszym dziełem jest powieść o tytule „Ze Słowackiego”. Co jest dla ciebie inspiracją?
Adam Kaczanowski: Otoczenie, życie. Piszę może nie o sobie, bo byłoby to na dłuższą metę beznadziejne i nudne, ale o moich doświadczeniach, współczesnym świecie, czasami o popkulturze. Zanim to było modne napisałem tomik o Batmanie.
MD: Skoro piszesz o tym, czego doświadczyłeś, to jakie są twoje doświadczenia z Batmanem?
AK: No wiesz… Każdy ma w sobie trochę z Batmana!
Pisanie to Twój zawód? Żyjesz z tego? Da się z tego żyć?
Wiesz, ja sobie rozdzieliłem pracę zawodową od pisania. Praca zawodowa zapewnia mi komfort tego, że mogę w literaturze wygłupiać się i zachowywać jak mi się podoba. Wyszedłem z założenia, że lepiej zarabiać na czymś innym i nie przejmować się czy to, co napiszę, się sprzeda i ile osób to przeczyta.
To jednak jest ważne i dowartościowujące, jeśli dużo osób przeczyta twoją książkę. Trudni mi uwierzyć, że nie zwracasz na to uwagi.
Gdybym przekroczył tę granicę, że nikt by tego nie kupował, to bym się zmartwił. Piszę taką literaturę, która mnie samego kręci, ale ma też wąskie, bo wąskie, ale własne grono stałych czytelników.
Podobno Twoje spotkania z czytelnikami są trochę jak stand-upy.
Trochę stand-upy, trochę performance. Gdy opublikowałem książkę „Szkielet małpy” to jeździłem na spotkania jako Człowiek-Małpa, z dziesięcioma kilogramami bananów, rozbierałem się do samych dżinsów i miażdżyłem te banany, opowiadałem książkę po „małpiemu”. Do każdej książki wymyślam jakiś patent, żeby na spotkaniu autorskim nie siedzieć przy stoliku i nie mamrotać pod nosem, że jestem wielkim pisarzem. Jak już jestem zaproszony, to staram się dać coś od siebie więcej niż siedzenie i opowiadanie o sobie. Na spotkanie w Najlepszej Księgarni na ul. Słowackiego, na które zapraszam 5 października, wymyśliłem taki koncept, że poprowadzi je mój wewnętrzny krytyk. Przebiorę się. Będą dwa siedzenia. Wewnętrzny krytyk będzie pił Coca Colę, a autor Pepsi. Wewnętrzny krytyk będzie miał doklejony wąsy czy coś w tym stylu i tak przebrany będę sam siebie krytykował. Jebał po prostu. (śmiech)
Jest taka kategoria walk freak fight. Czy można ciebie nazwać freak writerem?
Jaś Kapela już zajął to miejsce. Ja po prostu jestem specyficznym pisarzem.
Przekartkowałem sobie pierwszy rozdział „Ze Słowackiego”. On się składa niemal wyłącznie z cytatów.
To są wpisy na grupie facebookowej, nie są bezpośrednimi cytatami, natomiast są mocno zainspirowane prawdziwymi wpisami. Gdy wprowadziłem się na Żoliborz, to dołączyłem do jednej z osiedlowych grup facebookowych, potem obserwowałem kolejne. Każdy, kto tam jest, wie, jak tam jest dużo zatargów i kwasów. Tego się nie da czytać tylko informacyjnie. Wszystkie te gównoburze są niesamowicie wciągające. To silniejsze od ciebie. Nawet gdybyś był szlachetny i chciał załatwiać fajne rzeczy, zbiórki odzieży dla ubogich, to i tak głównie czytasz kto komu dosrywa. Tacy już jesteśmy. Zacząłem sobie więc katalogować tematy. W końcu pożyczyłem ten styl, ten język i napisałem powieść, która w dwóch trzecich składa się z takich zapisów, jakbyś czytał posty w grupie na Facebooku.
Wziąłem dziewięć tematów, które tam podpatrzyłem. Napisałem je po swojemu, żeby nie okradać autorów postów. Przy czym nie brałem wszystkich tematów jak leci. Niektóre są świetne, ale nie pasowały. Na przykład u mnie na grupie sąsiad się wściekał, skądinąd słusznie, że z balkonu wyżej spadają na niego obcinane paznokcie. Ja brałem jednak tematy typowe. Ktoś się wścieka, że ktoś inny nie składa kartonów wrzucanych do kontenera na makulaturę. Ktoś się niepokoi szarpaniem za klamkę. Ktoś krytykuje ochronę. Ktoś się obawia, że się pojawiło na osiedlu gniazdo os. Nie jestem reporterem ani socjologiem, więc nie piszę o tym pracy naukowej ani reportażu. Ja to rozwijam w klasyczny horror. Wewnętrzne demony mieszkańców uzewnętrzniają się. Piszę więc trochę na śmiesznie, a trochę na poważnie, jak wychodzi (i nie wychodzi) nam budowanie wspólnoty. Łatwo z tego toczyć bekę, a tak naprawdę zdaję sobie sprawę, że sam jestem częścią tego świata, a nie jedynie jakimś zewnętrznym obserwatorem. Często te tematy są trudne do rozwiązania. Jeśli chodzi o dzieciaki robiące bałagan, to nie mam pojęcia co należy z tym zrobić. Z jednej strony nie chcę być Hitlerem, który im wszystkiego zabroni, a z drugiej często są to realne szkody. Nie chciałbym, żeby moja książka była postrzegana w ten sposób, że jadę po ludziach ze swojego osiedla, a sam uważam się za kogoś szlachetniejszego czy lepszego. Jestem jednym z tych mieszkańców, jeśli po nich „jadę”, to „jadę” też po samym sobie.
Inspiracją do powstania tej książki były więc w całości konwersacje z internetowych grup osiedlowych.
Tak, tylko że same konwersacje to pierwsze dwie strony, a na kolejnych je po prostu rozwijam. Za każdym takim wpisem kryje się jakiś lęk, frustracja czy fobia. Ta książka ma na celu pokazać, co by było, gdyby sytuacja opisana w grupie się rozpędziła. Ludzie skoczyliby sobie do gardeł.
Trochę jak eksperyment Zimbardo.
Być może. Tylko, że ja nie jestem socjologiem. Ja wymyślam historyjki.
Powiedziałeś, że dwie trzecie tej książki dotyczy tych internetowych wpisów. A reszta?
Pisząc doszedłem do takiego momentu, że pokazałem tę sytuację, zrobiłem jatkę, demony wyszły, ale nie chciałem tak kończyć. Uznałem, że nie ma sensu utrzymywać już perspektywy grupy facebookowej. Dalej zaczyna się więc trochę trudniejsza literatura. Wziąłem opowiadanie Franza Kafki „Lekarz wiejski” i wplotłem je w to całe osiedle. Upraszczając, opowiadanie jest o lekarzu, który nie do końca ma receptę na cokolwiek, a jego pacjent sam chce umrzeć. W pierwszej części książki pokazałem chorobę, a dalej wyjaśniam, że lekarz za bardzo nie ma recepty na to wszystko, że ja nie potrafię takiej recepty znaleźć.
Jak czytam opinie na temat książki – masz opinię 6,9/10 – to nie mówią one o tobie właściwie nic złego. Spotykasz się z krytycznymi opiniami na temat twojej twórczości?
Zdarzają się. Szczególnie, gdy ktoś złapie moją książkę i nie wie za bardzo czego się spodziewać. Jak każdy autor mam też paru hejterów. Najśmieszniej było, gdy ktoś wrzucił na Lubimy Czytać książkę, której ostatecznie nie opublikowałem. Książka, której nikt nie przeczytał, ma dwie oceny 1/10.
Jak sobie radzisz z krytyką ze strony swoich czytelników?
Piszę i wydaję od ponad dwudziestu lat, jeszcze w czasach, gdy nie było recenzji internetowych. Nie wyobrażam sobie książki, która podobałaby się każdemu. Negatywne opinie często są wynikiem tego, że temat czy konkretny styl nie są przeznaczone dla tej osoby. Książka musi po prostu trafić na swojego czytelnika.
Czyli znalazłeś sobie coś, co cię wewnętrznie uspokaja?
Jest tak, jak mówiłem na początku wywiadu. Wolę pisać książki, które mi się podobają i narażać się na różne oceny niż walczyć o każdego czytelnika i wielkie nakłady.
No dobrze, ale może problem nie zawsze leży w tym, że książka nie została dopasowana do czytelnika. Może czasem po prostu czytelnik faktycznie uważa, że książka jest słaba. Co z takimi komunikatami robisz?
Każdy autor próbuje stworzyć swoje dzieło jak najlepiej. To są często kwestie wyboru. Pisząc, biorę pod uwagę, że może się to komuś nie spodobać. Nie krytykuję takiego czytelnika. Biorę to jednak pod uwagę na tyle, na ile mogę. Po wydaniu, książki już nie zmienię, a następna będzie zupełnie inna.
W którym momencie przeglądania grup facebookowych przyszła ci myśl, że można o tym napisać książkę?
W którymś momencie nagromadziło się we mnie już tyle tego paskudztwa, że musiałem coś z tym zrobić.
Wspomniałeś, że jednym z celów było zobrazowanie demonów. Czy to był jedyny cel? Co chciałeś osiągnąć pisząc tę książkę?
Chciałem uwolnić te demony do końca, pokazać je, ale też dać czytelnikom trochę rozrywki. Przestraszyć ale i rozśmieszyć – tak zawsze staram się robić.
Czy ta książka rozwinęła potrzebę obrazowania facebookowych demonów na tyle, że będziesz odwiedzał inne grupy?
Nie, nie, ja już w ogóle tam nie wchodzę. (śmiech)
Boisz się?
Wiesz, boję się tego, że w pewnym sensie te kwasy mnie kręcą. Boję się w to wciągnąć. To są serio niedobre rzeczy. Np. takie podejście mieszkańców do pracowników administracji jako takich parobków. Krytyka ochrony czy sprzątaczek na takich grupach szybko się przeradza w drwiny. A to są przecież tacy sami dorośli ludzie, jak my, którzy pracują tak samo, jak my.
O jakiej wspólnocie jest ta książka?
O każdej. Nie tylko żoliborskiej. Nie chciałem pisać o konkretnej wspólnocie, wybrałem takie tematy, które mają szanse pojawić się dosłownie wszędzie. Chciałem, żeby to nie był po prostu pamiętniczego z jednego osiedla.
Który z tych dziewięciu wątków jest takim tematem, który ciebie najbardziej wciągnął i poruszył?
Chyba temat skrajnej krytyki ochrony. Ciągłe nakręcanie się, że skoro obecna ekipa ochroniarska nic nie może, to należałoby ją zmienić na inną, agresywniejszą.
I to było dla ciebie jednocześnie fragmentem najsmutniejszym?
Tak, ja jestem pisarzem, który lubi łączyć żart ze smutkiem. Książka jest jednocześnie zabawna i straszna, przeradza się w klasyczny horror z demonami.
Czy nie uważasz, że konkretyzując tę książkę pod względem miejsca, przekonałbyś do siebie większą liczbę czytelników?
Nie chciałem robić linczu na własnym osiedlu, bo sam jestem jego elementem. Wydaje też mi się, że lepiej było to zrobić bardziej uniwersalnie.
Bardzo dziękuję za rozmowę
Również dziękuję
Napisz komentarz
Komentarze