Koniecznie trzeba było osłodzić ten wieczór, a że desery w menu są naprawdę intrygujące, wybór padł na to, co w taki zimowy wieczór zdaje się być najlepsze – ganasz z gorzkiej czekolady z sosem karmelowymMyśląc o Panu Jerzym, zamawiam Makaron Jurka, czyli wstążki w sosie maślano-truflowym z marchewką i ciecierzycą, podany z owczym serem (25 zł). Nadal rozczarowana, myślę sobie – raz kozie śmierć – i na przystawkę zamawiam danie o odpowiedniej nazwie, czyli zapiekany ser kozi w miodzie z pieca szamotowego z cytrynową sałatką, grzankami domowymi i piklowanymi jabłkami (29 zł). Drugim zestawem, jaki zamawiamy, jest sandwich z burgerem wołowym, rokietą, salami spianata i piklami (29 zł) oraz pizza – również z salami, ale na ostro (26 zł). Żadne z czterech dań nie poprawiło mi nastroju, nie zaczarowało. Makaron Jurka to danie bardzo proste, smaczne, ale bez polotu, mało wyraziste, a ciecierzyca z puszki to rozczarowanie. Kozi ser jest pyszny, ale zdominowany przez przesadną słodycz sosu na bazie miodu; sałata cytrynowa okazała się zbyt kwaśna, aby zrównoważyć smaki, a jej świeżość pozostawia nieco do życzenia. Niestety, burgera też nie mogę pochwalić, na co bardzo liczyłam. Pięknie podane danie, dobra bułka, uwielbiane przeze mnie pikle… wszystko OK, ale to, co najważniejsze, czyli mięso, nie było OK. Burger był suchy i zupełnie pozbawiony soków. Pizza przygotowana poprawnie, ale nie zmieniła ona mojego rankingu miejsc, w których można zjeść najlepszą pizzę na Żoliborzu. Koniecznie trzeba było osłodzić ten wieczór, a że desery w menu są naprawdę intrygujące, wybór padł na to, co w taki zimowy wieczór zdaje się być najlepsze – ganasz z gorzkiej czekolady z sosem karmelowym (17 zł). Nie ukrywam, że po raz pierwszy spotkałam ganasz jako deser sam w sobie. Zwykle delektowałam się nim jako polewą do ciasta, ale tutaj forma jego podania mnie bardzo zaskoczyła. Dostałam pyszny, ciężki i gęsty kawał czekolady polany ciepłym karmelem. Ten deser ma szansę stać się moim ulubionym ratunkiem na długie zimowe wieczory na Żoliborzu. Idealnie poprawi nastrój, nawet jeśli następnym razem w Sypkiej Mące i Maśle zjem pyszniej i bez wpadek, a nie wątpię, że taka szansa jest i na pewno z niej skorzystam. Sypka Mąka i Masło ul. Rydygiera 13 01-793 Warszawa, Żoliborz
Sypka Mąka: Jest "mącznie" i "maślano", czyli tak jak lubię
- 20.01.2019 19:53
Na Rydygiera, w lokalu po dawnym Eat and Meat, kilka miesięcy temu otworzyła się restauracja Sypka Mąka i Masło. Okazję do jej odwiedzenia miałam dopiero niedawno, w okresie przedświątecznym.
W trakcie przygotowań do świąt miło jest znaleźć chwilkę wytchnienia od gotowania i próbowania kapusty z grochem, czy śledzi w śmietanie. Tym tropem idąc, w sobotni, grudniowy wieczór znaleźliśmy się w Sypkiej. Restauracja na Rydygiera to siostra ursynowskiej Sypkiej Mąki, cieszącej się bardzo dobrą sławą. Oba lokale to miejsca stworzone przez Jurka Sobieniaka, szefa kuchni znanego z telewizji śniadaniowej, warszawskiego restauratora, którego portret wiszący na ścianie mogłam oglądać podczas całego wieczoru spędzonego na degustacji. Miłym zaskoczeniem był dla nas właśnie rozpoczynający się koncert akordeonowy. Takiej muzycznej przyjemności w Sypkiej możemy zaznać w każdą sobotę wieczorem.
Zacznę od karty – jest ona szeroka, a forma jej podania nie zachęca do czytania. Luźno spięte, chaotycznie poukładane kartki nie ułatwiają podjęcia decyzji, a karta śniadaniowa wieczorem nie jest mi potrzebna. Jest oczywiście mącznie i maślano, czyli tak jak lubię. Mamy duży wybór makaronów (28 zł – 36 zł), pizzy (27 zł – 44 zł), czy sandwiczy (29 zł – 39 zł), a na większy głód do wyboru są mięsa oraz inne dania główne (32 zł – 53 zł) i dość bogate przekąski, szczególnie cenowo (29 zł – 56 zł).
Po dokładnym wczytaniu się w kartę, odnajduję sporo dań autorskich, szczególnie w swoich udziwnionych, w moim odczuciu, nazwach. Ze względu na tak obszerny wybór i skomplikowaną nomenklaturę, myślę sobie, że może warto dopytać o specjalność weekendu, którą restauracja chwali się również w swoich mediach społecznościowych. Przemiły kelner informuje mnie co daniem owym jest: burger z polędwicą z dorsza z sosem kaparowym, cukinią, papryką, czerwoną cebulą i pieczonymi batatami, serwowany z frytkami z selera w wędzonej papryce i sosem tatarskim. Nie ukrywam, czuję się zachęcona i ogarnia mnie nieodparta chęć skosztowania tego dania przy akompaniamencie czerwonego Primitivo w całkiem przyzwoitej cenie (15 zł).
Kelner komunikuje również pospiesznie, że danie weekendowe to owszem jest, ale ja go nie dostanę… Jak to? A no tak to, że burger „tak ładnie się sprzedał, że zostało niestety tylko kilka porcji na jutro”... Mamy sobotę wieczór, weekend pełną gębą, a towar staje się towarem deficytowym? Nie odpuszczam. Proszę o decyzję szefa kuchni. Niestety wyrok już zapadł, burgera nie będzie. Choćbym się popłakała jak małe dziecko, któremu rodzic nie pozwala się bawić zabawką, bo ją zniszczy i nie będzie dla młodszego rodzeństwa, lub któremu nie pozwala się otworzyć prezentów od Mikołaja, decyzja jest niezmienna. Czuję się jak bohaterka świata Barei – pani kochana, a co by było, gdyby jutro gość przyszedł, a pani by mu "burgiera" zjadła? No wstyd! Utrzymuję jednak powagę i zamawiam coś innego. Na myśl przychodzi mi od razu właściciel i zastanawiam się, co On by zrobił w takiej sytuacji...
Napisz komentarz
Komentarze