Niespełna 97 lat temu na terenie Cytadeli Warszawskiej doszło do gigantycznej eksplozji, która wstrząsnęła nie tylko Żoliborzem, ale całą Warszawą, Milanówkiem, Piasecznem, Otwockiem a nawet Mińskiem Mazowieckim. Cóż to był za huk? Zastanawiali się wszyscy…
Jest 13 października 1923 roku, dochodzi godzina 9 rano. Całe miasto powoli budzi się do normalnego życia, jednak ten poranek miał być zupełnie inny... Kilka minut później dochodzi do ogromnego wybuchu. Jak się okazało, eksplodowała prochownia główna znajdująca się na terenie Cytadeli Warszawskiej, w bliskim sąsiedztwie nieistniejącej już Kaponiery północnej oraz Pawilonu X, który w czasach międzywojnia, zamieszkiwany był głównie przez rodziny wojskowych.
W powietrze wyleciało 40 wagonów prochu włoskiej produkcji, przeznaczonego do artylerii ciężkiego kalibru. W miejscu wybuchu powstał ogromny, kilkunastometrowy krater. Zniszczeniu bądź uszkodzeniu uległy okoliczne budynki, m.in. X Pawilon, skład części metalowych, magazyn mundurowy, stajnia, szwalnia czy Brama Bielańska od strony Wisły. Zginęło 28 osób, 89 zostało ciężko rannych.
Skutki eksplozji odczuła cała Warszawa. Wiele witryn sklepowych w całym mieście straciło szyby. Niektóre domy na Żoliborzu oficerskim straciły część dachów, szyby oraz futryny, które powypadały z mocowań. W budynku Gimnazjum Władysława IV wybita została większość szyb w oknach, natomiast w katedrze pw. św. Floriana i św. Michała Archanioła część witraży została poważnie uszkodzona. Później spekulowano także, że fala uderzeniowa wybuchu była bezpośrednią przyczyną uszkodzenia wież w tym kościele. W całym mieście panował ogromny chaos, ówczesne linie telefoniczne zostały przeciążone, wszelkie służby, a także osoby prywatne, ruszyły z pomocą w stronę Żoliborza.
Aby zapobiec skokom cen szkła oraz usług szklarskich, władze zapowiedziały, że każda osoba spekulująca cenami w tym zakresie zostanie pociągnięta do odpowiedzialności karnej na podstawie ówczesnej ustawy o zwalczaniu lichwy. Kiedy powoli opadały tumany kurzu, piachu i wszelkiego pyłu, który został wyrzucony siłą eksplozji, trwała jeszcze akcja ratunkowa. Władze wszczęły oficjalne śledztwo w tej sprawie. Momentalnie zaczęto poszukiwania winnych.
Gabinet ówczesnego premiera Wincentego Witosa, wydał oświadczenie, w którym tragedię tę określił mianem „dzieła zbrodniczej ręki”. Tu fragment tego oświadczenia: „po próbach terroru przez rzucanie bomb w różnych miastach Polski i zamachach na urządzenia kolejowe, wybuch dzisiejszy jest nowym jaskrawym wyrazem bezwzględnej walki z państwowością polską – walki, prowadzonej od długiego czasu na różnych polach życia państwowego. (…) Na tym tle dokonana dzisiaj w stolicy zbrodnia miała sprowadzić w Państwie popłoch i zamieszanie, mające ułatwić żywiołom wywrotowym zadanie Państwu od dawna zamierzonego ciosu”.
Oficjalnie był to zamach terrorystyczny. Początkowo śledztwo nie przynosiło żadnych rezultatów i miało charakter poszlakowy. Aresztowano wielu działaczy komunistycznych oraz kilku ukraińskich nacjonalistów. Głównymi podejrzanymi, a później oskarżonymi, byli dwaj wojskowi Antoni Wieczorkiewicz oraz Walery Bagiński, a dowodów obciążających miał dostarczyć skruszony członek komunistycznej bojówki – Józef Cechnowski. Był jednak pewien problem. Wspomniani wyżej oskarżeni w momencie wybuchu znajdowali się w więzieniu na Pawiaku, a głównym dowodem w sprawie miał być fakt, że gdy doszło do eksplozji obaj mieli wstać i odśpiewać „Czerwony Sztandar”.
Akt oskarżenia pojawił się już kilka dni później i zarzucał obu oficerom, że od kwietnia 1923 roku świadomie działali w terrorystycznej organizacji utworzonej w celu: „1) uszkodzenia przez wybuch dróg żelaznych Rzeczypospolitej Polskiej i ich taboru w celu spowodowania rozbicia pociągów; 2) uszkodzenia przez wybuch pomieszczeń instytucji rządowych w Państwie Polskim; 3) uszkodzenia przez wybuch zamieszkałych budynków rządowych (…), a ponadto przygotowali w lipcu 1923 roku materiały wybuchowe do uszkodzenia za pomocą wybuchu budynku Powiatowej Komendy uzupełnień. w rejonie Sosnowiec-Będzin-Katowice (…) oraz uszkodzenia drogi żelaznej w rejonie trójkąta Kraków-Tarnów-Radom i jej taboru ruchomego”.
Ponadto zostali oskarżeni, że „jako członkowie zbrodniczego zrzeszenia, działając w porozumieniu z innymi osobami, przyjęli udział w podłożeniu materiałów wybuchowych w dn. 24 maja 1923 roku pod gmach Uniwersytetu Warszawskiego”, a także „podłożeniu bomby pod gmach P.K.U. w Białymstoku (…) oraz P.K.U. w Częstochowie”. Wyrokiem sądu wojskowego obaj zostali skazani na karę śmierci, którą później zamieniono na dożywocie. 29 marca 1925 roku Wieczorkiewicz i Bagiński zostali jednak zastrzeleni podczas wymiany więźniów pomiędzy Polską a ZSRR przez eskortującego ich policjanta – Józefa Muraszkę.
Czy był to naprawdę zamach? Tego do końca nie wiadomo. Alternatywna wersja tych wydarzeń zakłada, że był to po prostu nieszczęśliwy wypadek. Jeden z robotników który pracował w składzie amunicji, zaprószył ogień od niedopałka papierosa. Tak przynajmniej twierdził świadek, który przeżył wybuch. Tuż przed wybuchem wartownik Juszczak miał widzieć robotnika, który przed wejściem do prochowni zapalił papierosa.
Warto też wziąć pod uwagę opinię gen. Kazimierza Sosnkowskiego, który na łamach „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” z 17 października 1923 roku zwrócił uwagę, że w prochowni, składowano także granaty ręczne pochodzące z okresu I Wojny Światowej, które były przerdzewiałe i mogły zadziałać jako samoistny zapalnik. Podobne katastrofy z tym samym materiałem wybuchowym miały miejsce w Turynie, Tulonie i w Metzu. Natomiast na niebezpieczeństwo wybuchu w Cytadeli zwracano uwagę już kilka lat wcześniej, a 19 sierpnia 1923 roku informowała o tym także francuska misja wojskowa, która złożyła polskim władzom odpowiedni raport. Jak widać sprawa nie jest tak oczywista i chyba już nigdy zagadka wybuchu w Cytadeli Warszawskiej nie zostanie w pełni rozwiązana.
Napisz komentarz
Komentarze