Żoliborz, pierwsze spotkanie. Mam chyba 6, a może 7 lat. Jest 1982 lub '83 rok. Ja, siostra i mama przyjeżdżamy ze Śródmieścia, z naszej maleńkiej kawalerki do nowego domu. Dom jest, znaczy się, stary. Nawet bardzo stary. Zbudowany w latach 20 - tych XX wieku. Jest początek lata. Czereśnie. Żoliborskie czereśnie. Gdy przechodzimy przez próg, czujemy zapach bejcy, pyłów budowlanych i wiórów ze świeżo wyheblowanych powierzchni drewnianych. Wita nas ojciec.
Uśmiechnięty, umorusany i rozpromieniony jak przystało na robotnika fizycznego. Wiadomo. Jest w jednym ze swoich żywiołów. Praca stolarza, murarza, budowlańca, złotej rączki dawała mu zwykle ogrom satysfakcji. Dopieszcza nasze przyszłe lokum, do którego sprowadzimy się już lada dzień. Częstuje nas żółtym serem i właśnie tymi czereśniami. Ów żółty ser i czereśnie koloru gęstej krwi, prawie czarne, nabzdyczone jakby poczuciem wyższości z tytułu bycia mieszkankami najpiękniejszej dzielnicy Warszawy, są jednym z moich gwoździ programu pt. „Wspomnienia żoliborskie”.
Zbyt wielu szczegółów owego zapoznania się z sędziwymi murami, w których przyjdzie mi spędzić kolejne prawie dwadzieścia lat życia, niestety nie pamiętam. Zapewne zostałyśmy oprowadzone po pokojach i ogrodzie. Być może już wtedy tata powiedział nam, który pokój, przez kogo będzie zajmowany. Prawdopodobne jest też to, że na drogę powrotną na ul. Niecałą otrzymałyśmy woreczek czereśni. Teraz muszę koniecznie powspominać owo drzewo owocowe, które pod kilkoma względami było absolutnie niezwykłe. Nasza czereśnia, pewnikiem zasadzona jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, wyrosła na osobniczkę dość pokręconą. I to dosłownie. To było już naprawdę stare drzewo. Na wysokości niespełna dwóch metrów posiadało nietypowe wygięcie, przypominające jakby siodełko. Pień drzewa aż do poziomu pierwszych konarów przypominał błyskawicę. Od popularnego symbolu walki o prawa kobiet i osób wykluczonych różnił go jedynie kąt. Tam, gdzie jest ostre zgięcie czerwonego pioruna, u naszej czereśni widniało grzeczne załamanie prawie 90 stopni. Idealne siedzisko, bądź podstawka dla amatorów najcudowniejszych owoców wczesnego lata.
Osobiście, nigdy tam nie weszłam (byłam bardzo lękliwym, zamkniętym w sobie i ostrożnym dzieckiem). Chyba, że weszłam, ale to wyparłam (śmiech). Szczerze? Naprawdę nie pamiętam. Zamiast tego przyglądałam się przez okno, jak dużo starsi koledzy z naszej ulicy wchodzili na drzewo i zrywali te nasze drogocenne czeresienki. Zapamiętałam dużego Andrzeja, który mógł mieć wtedy być może nawet kilkanaście lat. Rodzice zapraszali czasem okoliczne dzieciaki na uszczknięcie nieco naszych zbiorów.
Widzę przed oczami taką scenkę: jestem w pokoju na piętrze, od ogródka, jest też tam moja młodsza siostra, Eleonorka. Czytam książeczkę z cudownymi retro obrazkami, którą wypożyczyła nam mama w bibliotece na Starym Mieście (może ktoś mi podpowie, co to za książka, bo kompletnie nie pamiętam jej tytułu, autorów. Było tam coś o rzece czekolady. Pozycja, do której z radością zaprawioną łzawym sentymentem chętnie bym wróciła…), a na czereśni siedzi właśnie Andrzejek wraz ze swoim kumplem i mówi: ”Zaraz wam narwiemy”… Niby nic, a jednak to właśnie takie flesze z najpiękniejszych lat mojego życia ładują baterie mego na chwilę obecną, 45 - letniego jestestwa.
Zobacz też: Kino Tęcza miejscem kultury filmowej. W legendarnym miejscu wraca życie
Czereśnia miała cudownie gładką, lśniącą korę. Jak to z czereśniami bywa. Dodam jeszcze, iż na wspomnianym powyżej „siodełku” kochały przesiadywać nasze, a także okoliczne koty. Przycupnięte, z przymkniętymi oczami sprawiały wrażenie wygrzewających się na dobrze nagrzanym piecu. Tej czereśni już od jakiś 30 - stu lat nie ma, a ja do tej pory widzę ją oczami wyobraźni. Tak samo jak owe wielkie, dorodne owoce, które hołubiliśmy w dłoniach i zajadaliśmy się nimi, aż nam się uszy trzęsły, a dziecięce brzuszki szybciutko robiły się pękate. Widzę te koty, widzę ojca i unoszący się w powietrzu pył. Ciche szmery naszego kochanego Żoliborza i wędrujące niespiesznie w jakimś tańcu zbiorowej medytacji drobinki owego kurzu tak charakterystycznego dla remontowanych domów. Pisząc to, patrzę na miejsce, skąd ongiś wyrastała nasza czereśnia. Nie jest ono wszak puste. Jej miejsce zajęły inne materie, też potrzebne i pożyteczne, że tak powiem. Smutno człowiekowi, gdy odchodzi coś, co było mu pięknem, spokojem, źródłem radości. Kojarzy się głównie ze wspaniałymi wspomnieniami lekkości, beztroski lub trosk niewielu. Tęsknimy. Sięgamy po takowej urody wspomnienia jak, do szuflady pełnej skarbów zbieranych to z tego, to z tamtego miejsca.
O takich skarbach będę chciała napisać dla Państwa następnym razem, a na razie? Na razie mam apel! Idźcie i jedzcie czereśnie! Są one symbolem lata, słońca, światła, odpoczynku. Zapomnijcie się w codzienności choć na kilka chwil, pobiegnijcie do zieleniaków, których na Żoliborzu wszak jest od groma i kupujcie czereśnie! Niech te okrąglaśne rubiny nasycą Was miłością, radością, szczęściem! Tak! Potrzebujemy ładować porządnie baterie całego jestestwa przed czasami ciemno - ołowiano - burymi. Przed jesienią i zimą. Przed niełatwą przyszłością, jakiej przyszło nam w czasach obecnych niestety oczekiwać. Łapcie chwile szczęścia! Łapcie czereśnie! Łapcie życie!
Napisz komentarz
Komentarze