W tym wywiadzie dowiesz się m.in. o:
- Jak powstała pierwsza polska redakcja Playboya na Żoliborzu
- Sekretnych historiach z młodości artysty i jego buntowniczych wybrykach
- Współpracy z legendami polskiego kina, takimi jak Andrzej Wajda
- Kulisach tworzenia kultowych plakatów i odważnych projektów
- Nieznane anegdoty o wpływie Żoliborza na karierę Pągowskiego
Mateusz Durlik: Chciałbym porozmawiać o pańskim życiu zawodowym, no i oczywiście o Żoliborzu. Stąd pan przecież pochodzi.
Andrzej Pągowski: Tak, urodziłem się na Gdańskiej, naprzeciwko straży pożarnej. Pod moim oknem z różnych religijnych okazji przechodziły procesje z pobliskiego kościółka. Pamiętam, jak raz, byłem wówczas bardzo mały, wdrapałem się na barierkę balkonu i usiadłem na skrzynce z kwiatami, z nóżkami na zewnątrz. Na dole dziewczynki sypały kwiatki, więc ja sypałem piachem ze skrzynki. Gdy tata wrócił i mama go o tym poinformowała, wdrapałem się z powrotem na skrzynkę, chcąc pokazać tacie, jak to wyglądało. To był chyba jedyny raz, kiedy dostałem lanie od taty.
Później przez wiele lat, od '81 roku, mieszkałem na Gwiaździstej, w tej części na północ od Trasy Toruńskiej. Potem z Żoliborza wydzielono Bielany, ale w sercu pozostałem żoliborzaninem. Zwiedziłem kawał Warszawy. Mieszkałem i na Mokotowie przez jakiś czas, i na Ursynowie, ale wróciłem na Żoliborz. Ile razy wspominam moich przyjaciół, mentorów i najfajniejsze czasy, to wszystko działo się właśnie tutaj.
M. Durlik: Kiedy sypał pan tym piachem w procesje, to już wtedy zaczynał pan rysować?
A. Pągowski: Przygoda z rysowaniem zaczęła się dopiero na Mokotowie. Moja niesubordynacja się pogłębiała i mój ojciec próbował różnych metod, żeby to zwalczyć. Zapisywał mnie na różnego rodzaju sporty, siłownie itp. W pewnym momencie odkrył, że lubię rysować i zaczął mnie wozić na różne zajęcia i konkursy. Dzięki ojcu odkryłem również, że rysowanie może zapewniać także bardziej materialne profity. W drugiej klasie podstawówki ojciec zgłosił mnie do konkursu telewizyjnego „Z pędzlem za pan brat”. Wygrałem ten konkurs, a nagrodą była kolejka Piko, marzenie każdego chłopca w tamtych czasach. W jury był znany rysownik Szymon Kobyliński, z którym po latach się spotkaliśmy. Powiedział: „Ja to pamiętam! Ty byłeś tym chłopcem, który zrobił tego najmniejszego jamniczka!” Odpowiedziałem, że tak, a ta glina na jednym z etapów konkursu była tak ohydna, że nie chciałem jej dotykać i dlatego jamniczek był taki mały.
M. Durlik: Kto był pana mentorem?
A. Pągowski: Pierwszymi bardzo ważnymi dla mnie osobami z pewnością byli Janusz Majewski, Zosia Nasierowska, Andrzej Wajda, ale też Alicja i Bożena Wahl, w których pobliskiej galerii sztuki bardzo często bywałem. W ogóle to były czasy niewiarygodne z tego powodu, że ludzie się cały czas ze sobą spotykali. Nie mieliśmy telefonów, maili ani innych elektronicznych komunikatorów, ale wiadomo było, gdzie coś fajnego się dzieje. Nie wiem, jak to działało, ale to były czasy bardzo bliskich kontaktów międzyludzkich. No i jeszcze przypadków. Pamiętam, jak szukaliśmy siedziby dla redakcji polskiej edycji Playboya. Przy którejś wizycie u Janusza Majewskiego w jego żoliborskim domu zobaczyłem ogłoszenie o lokalu do wynajęcia na Placu Słonecznym. I tak pierwsza redakcja Playboya pojawiła się na Żoliborzu! Pierwszą playmate, Malwinę Rzeczkowską, Tomek Raczek, ówczesny redaktor naczelny, również przypadkiem poznał pod kinem Wisła.
M. Durlik: Kiedy się pojawiła pańska pierwsza praca komercyjna?
A. Pągowski: W liceum. To był Jamnik-Trąbka, który został wydrukowany w „Przekroju”. Nie pamiętam, ile dostałem za ten rysunek, natomiast pierwsze konkretne pieniądze zarabiałem w miesięczniku „Radar”, najpierw publikując wiersze, a potem ilustrowane opowiadania. Za pierwsze honorarium kupiłem sobie adapter.
M. Durlik: A kiedy się to zaczęło rozkręcać?
A. Pągowski: Było bardzo różnorodnie. Całe liceum to było jedno wielkie malowanie. Jak zacząłem dorastać, to się dowiedziałem, że jest coś takiego jak Akademia Sztuk Pięknych i studia plastyczne. U mnie w domu nigdy się o tym nie mówiło. Okazało się, że mój ojciec angażował mnie w zajęcia z rysunku, żeby mnie wyciszyć, a nie wykształcić artystycznie. Moi rodzice uważali, że artysta to osoba biedna, niemająca pieniędzy i przymierająca głodem. On chciał, żeby jego syn spłodził potomków i żeby mu się dobrze wiodło. Ponieważ jednak mój ojciec znał Teresę Pągowską (zbieżność nazwisk przypadkowa), jedną z najwybitniejszych polskich malarek, zawiózł mnie do niej i poprosił, żeby mu powiedziała, czy z tego da się wyżyć. Ona oczywiście powiedziała, że tak, no bo co innego miała powiedzieć. No i tak się to stało. Wyrastałem w domu, w którym ceniło się dorobek kulturowy, ale z ojcem myśleliśmy zupełnie innymi kategoriami.
M. Durlik: Co to znaczy?
A. Pągowski: No, on był rocznik 1908. Jak się urodził, były lampy naftowe, a jak umierał, były już komputery i Internet. Uwielbiał muzykę klasyczną, szczególnie operową, więc moje fascynacje Beatlesami i Rolling Stonesami w ogóle nie znajdowały u niego zrozumienia. Mieliśmy z ojcem dobre stosunki, ale rozjeżdżaliśmy się pokoleniowo, tym bardziej że urodziłem się, gdy ojciec miał już 46 lat.
Tym niemniej to przecież jego zasługa, że poszedłem w kierunku artystycznym. Nigdy mnie nie blokował. Pewnie ciężko znosił głośną muzykę i dziwne ubrania, które nosiłem, ale obok była mama, która potrafiła to łagodzić.
M. Durlik: Co się działo z pańskim życiem artystycznym po powrocie ze studiów w Poznaniu?
A. Pągowski: Wykonywałem bardzo różne projekty. Nigdy nie mówiłem, że czegoś nie umiem albo że czegoś nie zrobię. Czasem rzucałem się na głęboką wodę, bo nigdy wcześniej nie robiłem niczego podobnego. Tak miałem na przykład, jeżeli chodzi o scenografię do Teatru Ochoty czy tablicę pamiątkową Jana Szancera. Playboy był podobną sytuacją. Kiedy zaproponowano mi współpracę, postrzegałem Playboya przez pryzmat moich studenckich wyjazdów do Szwecji i Niemiec, kiedy przywoziłem do Polski tamtejsze egzemplarze przyklejone do uda. Nie byłem erotomanem, chociaż bardzo lubiłem kobiety. Playboy dla mnie i mojego artystycznego środowiska był miejscem pełnym fantastycznych ilustracji światowej klasy ilustratorów i świetnych wywiadów. Erotyczne zdjęcia kobiet też oczywiście były, ale to prędzej czy później się przejada. Urzędowaliśmy na tym Placu Słonecznym przez kilka dobrych lat. Potem ściągnąłem redakcję na Ochotę. Janusz Majewski kiedyś napisał, że udało mi się trafić na moment, w którym rynek potrzebował nowej krwi. Zosia Nasierowska, znana fotografka i jego żona, podobno powiedziała mu tak: „Wiesz Janusz, jest na salonach taki nowy młody grafik, kobiety za nim przepadają. Musisz go poznać”. Potem okazało się, że robię plakaty i Janusz Majewski był chyba jednym z pierwszych filmowców, z którym zacząłem współpracować.
M. Durlik: Czy relacje z Majewskim, Wajdą i pozostałymi żoliborzanami z sąsiedztwa pootwierały panu drzwi?
A. Pągowski: Jeżeli drzwi otwiera relacja, to one się później szybko zatrzaskują. Myślę, że bardziej te drzwi otwierało to, że jeden drugiemu przekazywał informację o mojej gotowości do pracy. Dziś po latach, jak patrzę, ile zrealizowałem projektów, to są jakieś kosmiczne liczby. I są tam prawdziwe perełki. Kiedy zmieniano „Dziennik Telewizyjny” na „Wiadomości”, to ja robiłem im pierwszą czołówkę. Gdy Andrzej Wajda rozpoczynał swoją Trylogię, byłem za młody, żeby z nim współpracować. Plakat do „Człowieka z marmuru” zrobił mój profesor Waldemar Świerzy, ale jeżeli chodzi o „Człowieka z żelaza”, to już ja wygrałem konkurs i zrobiłem plakat, który Wajda uznał za jeden z najlepszych plakatów filmowych do jego filmów. Dzięki temu, że tworzyłem plakaty do Teatru Ochoty, Jan Machulski zaproponował mi stworzenie scenografii do jego spektakli. I to nie do byle jakiej sztuki, tylko do „Na pełnym morzu” Mrożka i do „Zapisków więziennych kardynała Wyszyńskiego”. To były kultowe utwory. Nie robię dziś z tego wielkiego halo, to był dla mnie epizod, ale jak sobie dziś podsumowuję życie, to bardzo miło się wspomina, że miało się szansę brać udział w takich wydarzeniach. Tak samo było z tą tablicą Jana Szancera. Mogłem przecież powiedzieć, że się na tym nie znam, nie mam doświadczenia i nie przyjmę zamówienia. Ale dzisiaj na Karowej wisi tablica mojego autorstwa. Rzeźbiarze, którzy wtedy mi doradzali, widząc mój projekt, mówili: „Ale tak się nie robi tablic…”, ale ja o tym nie wiedziałem i zrobiłem to po swojemu. I wyszło zupełnie fajnie.
M. Durlik: Wspominał pan o tych plakatach, które oglądało się na ulicach. Czy nie brakuje panu dziś takich plakatów, przy których można by się zatrzymać i na nie popatrzeć?
A. Pągowski: Oczywiście, że brakuje, ale bardziej brakuje mi plakatów artystycznych, inteligentnych, wchodzących w relacje z widzem. Plakatów reklamowych, mniej lub bardziej udanych, jest na ulicach pełno, ale chyba giną w konkurencji z reklamą wielkoformatową i natłokiem informacji na ulicach. W okresie mojego debiutu ulica potrafiła bardzo szybko wypromować artystę. Natomiast dzisiaj wielu młodych twórców nie ma już takiej szansy, jaką ja miałem.
M. Durlik: Chciałbym pana przepytać z Żoliborza. Jakie jest pana ulubione miejsce w dzielnicy?
A. Pągowski: To trudne pytanie, bo Żoliborz się zmienił, odeszli też ludzie, z którymi tu się spotykałem. Przez to, że urodziłem się tutaj i tu spędziłem dzieciństwo, to bardzo miło wspominam zjeżdżanie na sankach w Parku Stawy Kellera, który był pięknym stokiem saneczkarskim, choć nie był szczególnie bezpieczny. Nadal lubię tam przyjść, popatrzeć na kaczki. Jeżeli natomiast chodzi o następny etap dorastania, to czas spędzałem głównie na Kępie Potockiej i w okolicach Cytadeli. Cytadela jest również dzisiaj niezwykle urokliwym miejscem, chociaż jest niedoinwestowana turystycznie. Ten mur, który widać z Wisłostrady, odstrasza, ale przecież po przekroczeniu bramy okazuje się, że są tam niesamowite miejsca, którymi można cieszyć oko. Masę czasu spędzałem również w Kinie Elektronik, Teatrze Komedia i w Kinie Tęcza. To były miejsca obowiązkowe dla chłopaka, który uczestniczył w kulturze. Dziś lubię chodzić do knajpek w okolicy Placu Inwalidów, a na Zajączka mam swój ulubiony salon kosmetyczny Yonelle oraz delikatesy włoskie. Na lody chodzę do Baśniowej.
M. Durlik: A jak pana namawia Marek Dutkiewicz na wino, to dokąd idziecie?
A. Pągowski: Nigdzie, bo ja nie piję. Marek nie może tego zrozumieć. (śmiech) Ale ilość wypitego alkoholu w małym towarzystwie na Gwiaździstej, gdy byłem młody, powinna zrekompensować moją dzisiejszą abstynencję. Widzi pan, problem jest taki, że ja nie mam czasu na delektowanie się Żoliborzem. Z reguły przebywam tam, gdzie mnie rzucą losy. Ale, tak jak mówiłem, często bywam w Parku Kellera, piję kawę w pobliskim Croissancie, jadam w Kuchni & Formie, gdzie na ścianach jest sporo moich prac. Teraz sobie uświadomiłem, że ten Park Kellera jest mi dziś tak bliski być może dlatego, że gdzieś w mojej głowie wciąż siedzi ten mały Pągowski, który zjeżdżał tam na sankach.
M. Durlik: Dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadził M. Durlik.
Napisz komentarz
Komentarze