Mateusz Durlik: Targ Śniadaniowy działa już od trzynastu lat. Jak wam upłynął ten czas?
Krzysztof Cybruch: Te trzynaście lat to nie tylko sukcesy. Większość projektów gastronomicznych zwyczajnie umarła. Przez ten czas przeżyliśmy wiele kłopotów. Wszystko zaczęło się, gdy Żoliborz, jako biała plama na mapie kulturalnej Warszawy, zaczął się zmieniać. Najpierw była inicjatywa, którą realizowałem w Parku Żeromskiego – „Śniadanie Żoliborza”. To był taki pomysł na reaktywację fortu, który wówczas został wyremontowany, a dzielnicy zależało na tym, żeby to wszystkim pokazać. Prochowni jeszcze wtedy nie było. Zaczęły się pojawiać lokale komunalne. Na Placu Inwalidów nie było nic poza Żywicielem. Na Placu Wilsona prym wiodły banki. Z czasem pojawiły się projekty w rodzaju kawiarni w bibliotece przy ul. Zajączka, Przystanku Winnego, Art Cafe. Zaczęło się coś dziać. Znajomi i sąsiedzi namówili mnie, żebym też coś wymyślił.
Dlaczego akurat ciebie?
Zajmowałem się marketingiem, miałem okazję udzielać się w nieformalnej grupie Kreatywny Żoliborz, podejmowałem próby ożywienia branży kreatywnej w dzielnicy. Żoliborz był ładny, ale nic się tu nie działo. Za namową znajomych pomyślałem sobie, że trzeba tu coś zrobić, co spowoduje, że ludzie na Żoliborz będą przyjeżdżać. Fajnie byłoby zrobić jakiś format, który spowoduje, że ludzie będą chcieli się spotykać w weekend. Pierwsza formuła targu to był eksperyment. Ten eksperyment zadziałał od razu. Wszyscy się pukali w głowę: „Kto ci przyjdzie w sobotę na ósmą rano?”. Przyszli. No ale to były czasy, kiedy nie mieliśmy budżetu, więc sprzęt kupiliśmy za zero złotych własnych środków, wydzierżawiliśmy namioty, zwieźliśmy meble. Woziłem je na dachu swojej toyoty. Po paru tygodniach odezwał się do nas szef wydziału kultury dzielnicy Ursynów, że on też by chciał taki projekt. Wkrótce uruchomiliśmy coś podobnego w Parku Przy Bażantarni. W tym samym czasie zajęliśmy się również wydawaniem ilustrowanego magazynu kulturalnego Ż INFO.
Czyli Ursynów odpaliliście w podobnym okresie, co targ na Żoliborzu?
Tak, w tym samym roku. I tak samo wypaliło. Dzielnica była zadowolona. W związku z czym, w soboty robiliśmy targ na Żoliborzu, a w niedziele na Ursynowie. Tak nam minął pierwszy rok. Po sezonie mieliśmy już zespół ludzi.
Co było dalej?
W kolejnym sezonie pojawiliśmy się już poza Warszawą – w Gdańsku, Krakowie i Wrocławiu.
No i kolejne dzielnice w Warszawie.
Dokładnie. Pojawiła się Wola, Mokotów, Praga-Południe, Białołęka, Wilanów, Bródno. Co ważne, nie byłoby nas tam, gdyby nie zauważenie nas przez stołeczny ratusz. Zadzwonił do mnie Michał Olszewski, ówczesny wiceprezydent Warszawy, z prośbą o spotkanie. Okazało się, że większość dzielnic myśli o takim projekcie, jak nasz. Olszewski zapytał, co ratusz mógłby zrobić, żeby Targ Śniadaniowy pojawił się również w innych dzielnicach. Napisaliśmy wtedy z ratuszem zarządzenie czy uchwałę, która odblokowała możliwość prowadzenia działalności w parkach. W tamtym czasie w parkach można było właściwie tylko chodzić. I to pod warunkiem, że nie będzie się chodzić po trawie.
Jaki jest model biznesowy Targu Śniadaniowego?
Model jest bardzo prosty. Bierzemy na siebie całą organizację, marketing, logistykę, odwiedzalność, gości, miejsce, zezwolenia, sanepid, a najemcy partycypują, wykupując od nas miejsce, które już jest wyposażone we wszystko, co potrzeba – dachem, meblami, prądem, toaletami, umywalkami, zapewniamy zmianę organizacji ruchu, możliwość parkowania w danym dniu i tak dalej. Na Żoliborzu mamy pozwolenie na stanie na ulicy. Na Mokotowie z kolei działamy za zgodą komendanta, żeby parkować na parkingu policyjnym.
Czym jest Targ Śniadaniowy dla wystawców?
Targ jest dla wielu miejscem, gdzie powstają kulinarne start-upy. Wielu najemców zaczynało od patelni, garnka i kuchenki gazowej, a dziś prowadzą własne restauracje na przykład w Hali Koszyki, czy posiadając swoje własne lokale, dzięki Targowi Śniadaniowemu, ci restauratorzy mogli za kilka stówek być u nas, otworzyć restaurację bez otwierania lokalu, sprawdzić, czy im się podoba taki profil działalności, co mówią klienci, czy wracają, czy smakuje im jedzenie i dzięki temu mogli podjąć decyzję, czy chcą zostać w tym biznesie. Niektórzy dzięki temu poszli dalej, niektórzy odpuścili, a dla jeszcze innych Targ jest miejscem, w którym mogą się wypromować. Targ jest również kopalnią manufaktur, małych rodzinnych firm. Od piekarni, przetworów, pasieki, po produkty importowane z Włoch czy Azji. Znajdziesz tutaj polskie, włoskie i francuskie sery, zjesz ostrygi na śniadanie, albo zażyczysz sobie pastę z oliwek, weźmiesz bagietkę, trochę masła, wędlinę i sam zrobisz sobie śniadanie, na jakie masz ochotę.
Przez te trzynaście lat rozpaliliście ognisko, które daje dużo ciepła. Czy zaczęli się pojawiać ludzie, którzy chcą się przy tym ognisku zagrzać, nie partycypując w żaden sposób przy jego rozpalaniu?
Było kilka takich projektów, które powstawały w sposób nie do końca fair wobec nas. Jednak w zdecydowanej większości były to projekty albo naszego byłego kontrahenta, albo byłego pracownika, którym wydawało się, że zorganizowanie czegoś takiego to prosty sposób na dorobienie sobie w weekend. Nie zdawali sobie sprawy, że weekendowy Targ Śniadaniowy to efekt całotygodniowej pracy, który wymaga zatrudnienia wielu osób, przygotowania odpowiedniej oferty, zezwoleń, najemców. Parę lat temu kumpel wysłał mi zdjęcie z Zamościa, gdzie na wielkich billboardach jest „Targ Śniadaniowy” z hasłem „O(d)żywiamy Miasto”. Nazwa i hasło zerżnięte jeden do jednego, tyle że w innej kolorystyce niż nasza. Poprosiłem o sprostowanie w gazecie, wytłumaczenie tego i zaprzestanie naruszeń.
Wspomniałeś, że jeszcze za kadencji Michała Olszewskiego i Hanny Gronkiewicz-Waltz włodarze warszawskich dzielnic szukali współpracy z wami, żeby te targi odbywały się w każdej dzielnicy. Rozumiem, że dzielnice cię w tym temacie wspierały, wolały podjąć współpracę z tobą niż próbować samodzielnie stworzyć coś podobnego?
Tak, oczywiście. Mieliśmy w tym doświadczenie i wiedzieliśmy, jak to zorganizować. Oczywiście nie jesteśmy monopolistami i w przypadku wszelkich naruszeń patentowych i prawa do firmy staraliśmy się załatwić wszystko w możliwie polubowny sposób. Zawsze się udawało. Zresztą tak było mniej więcej przez pierwsze 10 lat, dopiero niedawno spotykamy się z czymś, czego nie jesteśmy w stanie zaakceptować.
I nagle coś pękło?
Tak, już dwa lata temu miałem pierwszy sygnał. Pojawił się projekt targu śniadaniowego w dzielnicy Bielany. Dostaliśmy od mieszkańców dzielnicy informację, że jest projekt budżetu, w którym uwzględniono realizację targów śniadaniowych. Odezwaliśmy się do wydziału kultury z taką informacją, że fajnie, że to robią i na jakim etapie są prace. Pan z dzielnicy odpowiedział, że nie wiedział o naszym istnieniu i czy chcielibyśmy złożyć ofertę. Złożyliśmy ją oczywiście, ale nie udało się podjąć współpracy, bo projekt został przez dzielnicę tak zaplanowany, że nie mogliśmy go zorganizować z uwagi na narzucone sztywne terminy. Urzędnik wymyślił sobie daty i tyle. W związku z tym powiedzieliśmy, że w takich warunkach tego nie zrobimy. Tym razem nie podejmiemy współpracy. Jednocześnie wspomnieliśmy, że wolelibyśmy, żeby nie nazywali tego projektu Targiem Śniadaniowym, bo to zastrzeżona nazwa. Druga strona miała inny pomysł – że to projekt z budżetu obywatelskiego, a oni są tylko jego realizatorem. Zapukaliśmy dalej – do Centrum Komunikacji Społecznej, czyli dysponenta budżetu obywatelskiego. Spotkaliśmy się z panią dyrektor Centrum w towarzystwie przedstawicieli dzielnicy Bielany i ich prawnikami. Zamiast się kłócić, znaleźliśmy takie porozumienie, że tym razem machniemy na to ręką, ale oni się zobowiązują, że wszelkie projekty w budżecie obywatelskim noszące tę samą nazwę w przyszłości będą zwracane projektodawcom z wnioskiem o zmianę nazwy. W tym roku nagle okazało się, że jest projekt targu śniadaniowego na Woli. Tak jak zawsze spytaliśmy dzielnicę, o co chodzi. Okazało się, że oferent jest już wybrany, a harmonogram ustalony. A przecież parę lat wcześniej organizowaliśmy na Woli w Parku Moczydło Targ Śniadaniowy, mimo woli dzielnicy, która nie chciała nam pozwolić na realizację projektu na terenie dzielnicowym, więc musieliśmy dogadywać się z prywatnym właścicielem zielonego terenu przy parku.
Pewnie komuś się przypomniało, że kiedyś była taka inicjatywa i chciał jej powrotu.
Prawdopodobnie. Tylko że projekt złożony do budżetu obywatelskiego i jego opis był słowo w słowo skopiowany z naszej strony internetowej, a zdjęcia były zdjęciami z naszych imprez. Dokładnie ta sama historia miała miejsce na Bemowie. Z mojej perspektywy jest to celowe, świadome, niczym nieuzasadnione podszywanie się pod naszą markę. Pokazywanie naszych imprez celem zorganizowania projektów, które mają taką samą nazwę, a są kompletnie inne.
Co z tym zrobiłeś?
Zadzwoniłem do burmistrza, który współpracował już kiedyś z nami i wiedział, że coś takiego jak Targ Śniadaniowy istnieje. No ale burmistrz nie musi wiedzieć wszystkiego, co się w dzielnicy dzieje. Burmistrz zrzucił odpowiedzialność na budżet obywatelski, żeby tam dzwonić. Do tego wszystkiego okazało się, że organizator imprezy przyszedł do naszych najemców i zapraszał ich na targ śniadaniowy na Bemowie albo na Woli.
Czyli to podszywanie się na naprawdę szeroką skalę?
Tak. Co więcej, spotykam tych ludzi na naszym Targu Śniadaniowym i pytam, dlaczego przychodzą do mnie realizując jakiś projekt, który nie należy do mnie, a nazywa się tak samo. Odpowiadają, że są tylko wykonawcami. Za każdym razem tak samo. Wyprosiłem ich. Jednak moi najemcy nadal przekazują mi maile, w których otrzymują zaproszenia na targ śniadaniowy, który nie jest organizowany przeze mnie. Niektórzy z tych najemców potrafią się pomylić – podpisują umowę w przekonaniu, że zawierają ją ze mną, wpłacają kasę, a potem zdezorientowani dzwonią do mnie z pytaniem, o co chodzi. Koniec końców, kiedy nasz kontrahent dowiedział się, że to nie jest nasze wydarzenie, to nie skorzystał z tej umowy, mimo że za nią zapłacił.
Czy podszywający się pod was organizatorzy w jakiś sposób oddziałują na postrzeganie twojej marki?
Z całą pewnością. Od samego początku Targów Śniadaniowych bardzo mocno trzymamy się pewnych zasad dotyczących jakości działania. To nie jest tak, że każdy może sprzedawać na targu. Nasi najemcy to nie są ludzie z łapanki. Co roku jest selekcja. Nie wiem, jak jest u innych organizatorów, ale wiele razy zdarzyło się, że dzwonili do nas klienci, którzy mówili: „Przyjechałem do was na imprezę z Legionowa i to był jakiś żart. Jest parę namiotów, nic się nie dzieje”. No i oczywiście tłumaczę, że to nie nasza impreza. Inna pani wysłała do nas zdjęcie placu zabaw dla dzieci z rzekomego targu śniadaniowego i pokazuje gigantyczne dmuchańce, które w Warszawie z różnych powodów są zakazane. Znowu musiałem tłumaczyć tej pani, że to nie my. W ten sposób dostajemy złe opinie na Google. Zmienia się też powszechne dobre przekonanie o moim przedsięwzięciu. Mogę się spodziewać, że taka osoba nie pójdzie na kolejny targ – ten organizowany przeze mnie. Wyobraź sobie jedną rzecz. Płacę od kilkunastu lat miastu czynsz dzierżawy. Po zakończonym sezonie rekultywujemy te trawniki, na których odbywały się targi. Nie wjeżdżamy do parków samochodami, bo tak się niszczy park i jest to niezgodne z regulaminem każdego zielonego terenu w mieście. Wyobraź sobie, że z drugiej strony masz dmuchańce, samochody zaparkowane na trawnikach za namiotami. Zupełne zaprzeczenie naszych zasad, które wynikają przecież z podpisanej z miastem umowy. Wyobraź sobie, że my od kilkunastu lat płacimy miastu za to, że możemy z tych terenów korzystać, dbamy o nie, wykładamy na to mnóstwo pieniędzy, a Budżet Obywatelski podszywającej się pod nas konkurencji, która nie dba o nic, zapłacił w bieżącym roku 900 tysięcy złotych za organizację 24 targów. Miasto wyrzuciło te pieniądze w błoto, bo tamte projekty nie osiągnęły swoich celów. Na Woli ludziom się nie spodobało i w tej edycji budżetu obywatelskiego projekt nie przeszedł. Co więcej, ja i moi pracownicy płacimy podatki tu w Warszawie. Miasto zapłaciło 900 tysięcy złotych firmie na przykład z Częstochowy.
A zgłosiliście się w ogóle do przetargu na organizację takiego wydarzenia?
A skąd mieliśmy wiedzieć o takim przetargu? Pani z urzędu powiedziała mi: „Trzeba było czytać Biuletyn Informacji Publicznej”. Gdybym siedział w biurze i szukał przetargów dla firmy, to może bym to czytał, ale ja po prostu pracuję i nie mam czasu. Czy pani nie mogła do nas zadzwonić? Nie wie pani, że od kilkunastu lat organizujemy Targ Śniadaniowy w Warszawie? Bardzo chętnie złożyłbym ofertę, gdybym wiedział, że można. Zgadnij, ile ofert było zgłoszonych w przetargu.
Ile?
Jedna! Wiadomo że jedna… Dość zaskakująca niefrasobliwość jeżeli chodzi o wydawanie publicznych pieniędzy. Dostajesz jedną ofertę na targ, którego zdjęcia są w projekcie, to nie wpadniesz na pomysł, żeby ustalić, skąd pochodzą te zdjęcia i kto organizował widoczne na nich wydarzenie?
Wystarczy wpisać w Google „Targ Śniadaniowy” i wyskakuje twoja firma.
Minęły trzy pełne okresy pracy urzędów. Przecież ci urzędnicy nie znikają. Bardzo trudno uwierzyć mi, że nikt nie wiedział o naszym istnieniu. A teraz uwaga, wisienka na torcie. Organizowany przez firmę z Częstochowy targ śniadaniowy nie zawiera oferty manufaktur, rolników czy restauratorów. To jest oferta skonstruowana jak na dawnych festiwalach. Kupuje się żetony w jednej kasie, którymi płaci się na stoiskach obsługiwanych przez jedną firmę. Nie ma mowy o tym, żeby jakiś mały restaurator w Warszawie czy piekarnia miała szansę na tym zarobić lub w ogóle się pojawić.
Wylewasz żale, rozterki, frustracje, ale czy zamierzasz coś z tym zrobić?
To, że rozmawiamy, jest dowodem, że nie zamierzam tego zostawić. Z jednej strony cieszę się, że Targ Śniadaniowy wszedł do języka potocznego. Tylko powiedz mi, czy ktoś kiedyś próbował postawić swoją fabrykę, używając nazwy Adidasa czy Pampersa? Wyobraź sobie, że miasto chce zrobić festiwal muzyczny i nazywa go Open’er Festival.
Czy przez ten cały czas do Zarządu Miasta nie dotarł wasz komunikat? Nie udało porozumieć się z prezydentem?
Wiele razy rozmawialiśmy z miastem wcześniej i wydawało mi się, że osoby na tak wysokim stanowisku mają jakąś moc sprawczą, a ich deklaracje, nawet ustne, są wiążące. Zwykłem nie zawracać „dupy” niektórym osobom swoim małym projektem, bo w skali całego miasta jest on niewielki. Tym niemniej sprawa zaszła tak daleko, że zamierzam się udać do ratusza, żeby o tym porozmawiać.
Czy to jest ten czas, żeby ludziom organizującym te wydarzenia przeszło przez myśl: „Nie zrobię targu śniadaniowego, bo będę miał kłopoty”?
Tak, to jest ten czas. Z jednej strony jest mi po prostu przykro, ale z drugiej, to zbyt dużo nieprawidłowości mi niesłusznie przypisano i zbyt dużo złych rzeczy się wydarzyło, żebym w dalszym ciągu starał się rozwiązywać te problemy za pomocą dżentelmeńskiego uściśnięcia dłoni. Nie wykluczamy drogi sądowej.
Napisz komentarz
Komentarze