Najpierw obawa przed zakażeniem koronawirusem, a później
wprowadzenie stanu zagrożenia epidemicznego, w skutek którego zamknięto
restauracje, bary i kawiarnie, odbija się na branży gastronomicznej. Restauratorzy
już liczą straty i mają obawy czy rzeczywiście są w stanie przetrwać.
Zagrożenie wywołane koronawirusem w pierwszej kolejności
dotknęło branżę turystyczną, w drugiej gastronomiczną. Choć ci drudzy, skutki
rozprzestrzeniania się wirusa odczuli już na początku marca. Według relacji
restauratorów już w trakcie pierwszych dwóch tygodni marca ruch w lokalach był
znacznie mniejszy, bo już wtedy rezygnowano z wyjścia z domu w obawie przed
zakażeniem koronawirusem.
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego dostępu do wybranych treści. Jeśli chcesz zyskać dostęp do wszystkich artykułów, wykup prenumeratę.
Niedługo później wprowadzono stan zagrożenia epidemicznego, w skutek którego restauracje musiały zamknąć swoje lokale. Jedyną możliwością jest sprzedaż dań na wynos lub dowóz. Jarosław Uściński, właściciel Moonsfery zdecydował się zamknąć swoją restaurację zanim rząd podjął decyzję o wprowadzeniu stanu zagrożenia epidemicznego. – W momencie, kiedy dowiedziałem się, że odwołano ostatnią rezerwację na imprezę zdecydowałem, że zamykam swoją restaurację. Nie było gości, ludzie byli wystraszeni, więc zostałem do tego zmuszony. Jest bardzo źle – dodaje Jarosław Uściński.
Obecna sytuacja pozwala restauratorom wydawać dania na wynos i dowozy.
Restauratorzy: Jak utrzymać pracowników?
Znaczna część restauracji to małe i średnie
przedsiębiorstwa. Restauratorzy nie mają złudzeń, że czeka ich niezwykle trudny
czas, a kluczowe okażą się najbliższe tygodnie. Wszyscy związani z gastronomią
zgodnie twierdzą: jeśli w ciągu najbliższych dwóch lub trzech tygodni nic się
nie zmieni, to po prostu zbankrutują.
– W tej chwili sytuacja jest tak dynamiczna, że co chwilę
muszę podejmować trudne decyzje związane z funkcjonowaniem restauracji i
zatrudnionymi pracownikami. Pozostałam z towarem, za który muszę zapłacić i pracownikami
– mówi Adriana Choroś-Chmielewska, właścicielka dwóch żoliborskich restauracji:
Fatto a Mano i Polot w kuchni polskiej, która łącznie zatrudnia 20 pracowników.
– Od kilku dni nie potrafię skupić swojej uwagi na niczym innym niż na moich
pracownikach, którzy mają rodziny do utrzymania i swoje zobowiązania. Przeszło
mi przez myśl, by nie otwierać po tym wszystkim restauracji, co może okazać się
mniej kosztownym wyjściem, niż utrzymywanie ich w obecnie panujących warunkach.
Nie chcę jednak pozostawić swoich ludzi bez zatrudnienia, jak miało to miejsce
w innych restauracjach, gdzie pracę z dnia na dzień straciło 40 osób. Mam
znakomity zespół, z którym pracuje od ponad roku i nie chcę się go pozbywać –
dodaje żoliborska restauratorka.
– Moi pracownicy są póki co na urlopie. Jest dramat, a
jeszcze większy będzie za miesiąc, kiedy trzeba będzie wypłacić pensje, opłacić
ZUS i wszystkie podatki. Jeżeli władza czegoś nie zrobi, a póki co nie widać by
podejmowała jakieś kroki, grozi nam wszystkim poważny kryzys – ostrzega
Uściński i przyznaje, że jako osoba prywatna wziął kredyt. – Rządzących czeka
teraz trudny sprawdzian. Mam nadzieję, że to państwo zapłaci wynagrodzenie
postojowe, tym którzy zamknęli się w wyniku rozporządzenia – dodaje. Z kolei Adriana
Choroś-Chmielewska nie ukrywa, że nie nastawia się na pomoc od państwa, bo nie
chce się zawieść.
Zdaniem restauratorów żadne, nawet preferencyjne kredyty nie poprawią sytuacji. Każdy kredyt trzeba bowiem prędzej czy później spłacić.
Co zrobi rząd?
Obecny brak rezerw finansowych, które miałby być
przeznaczone na miejsca pracy w firmach dotkniętych skutkami rozprzestrzeniania
się koronawirusa i działaniami zapobiegawczymi, wzbudza niepokój całej branży.
Od dostawców do restauratorów. Pieniądze gromadzone na Funduszu Gwarantowanych
Świadczeń Pracowniczych (FGŚP) stopniały w 2018 i 2019 roku w wyniku wypłat
m.in. na staże lekarzy i pielęgniarek oraz na świadczenia przedemerytalnych. W
ten sposób FGŚP zmalał o 4,6 mld zł.
Na dniach rządzący mieli podjąć decyzje dotyczące gospodarki
w kraju. Okazało się jednak, że jeden z ministrów objęty jest kwarantanną i
mimo powszechnego dostępu do dzisiejszej technologii w postaci szyfrowanych
telekonferencji Radę Gabinetową przełożono.
Jakie są perspektywy?
W dłuższej perspektywie czasowej wielu grozi bankructwo. Małe i średnie przedsiębiorstwa są krwioobiegiem dla gospodarki. Wszyscy zgodnie kreślą czarny scenariusz, wedle którego większość tego typu firm w Polsce nie wytrzyma obecnej sytuacji. Oznacza to, że w przeciągu miesiąca większość firm może splajtować. Świadczą o tym obecne obroty wielu lokali gastronomicznych, które zmalały o 90 proc. Jeśli restauracje nie wytrzymają obecnych warunków ucierpią także dostawcy i pracownicy, którzy zostaną bez pracy.
– Do swoich dostawców wysyłam prośby o odroczenie płatności,
ale wiem, że nie jestem jedyna. Oni też zmagają się z dużym problemem –
wyjaśnia Adriana Choroś-Chmielewska.
– Mocniejsi ode mnie w gastronomi są zrozpaczeni – mówi
Jarosław Uściński – Ponadto odwiedziłem jedną z firm produkującej mnóstwo
jedzenia, a także mięsa, gdzie pracuje 270 ludzi. Co prawda obecne
rozporządzenie nie dotyka ich bezpośrednio, ale nasza sytuacja również w nich
uderzy.
„Co przez ten czas wydarzy się w głowach naszych gości?”
– Pamiętam czasy, kiedy nawet ocet znikał z półek. To było
łatwiej przeżyć niż sytuacje, kiedy brakuje środków na życie – opowiada
właściciel Moonsfery. Wszyscy rozmówcy zgodnie przyznają, że powstanie efekt
domina i ucierpi każdy. Największą niepewność rodzi brak wiedzy w sprawie
ewentualnej pomocy rządu, tego ile czasu restauracje będą zamknięte.
– Mój koncept gastronomiczny może nie być taki łatwy do
odbudowania. Restauracja z dobrym produktem, profesjonalnym i godnie opłacanym
kucharzem może być nierentowna, bo moi goście również mogą odczuć skutki
finansowe obecnej sytuacji. Pytanie czy będą chcieli wychodzić i celebrować
wolność czy będą oszczędzać na przyszłość, doświadczeni skutkami ograniczeń
jakie dziś mamy – odpowiada pytana o przyszłość Adriana Choroś-Chmielewska.