Lato prawie w pełni. A mi się przypominają wakacje żoliborskie…spędzaliśmy je albo w dzielnicy, albo nad morzem.
Kto spędzał? Ja, moja młodsza siostra wraz z babcią Irenką i dziadkiem Julianem, czyli rodzicami mojej mamy, Małgosi. Mama też była częstym towarzyszem naszych dziecięcych, a także nastoletnich kanikuł. Tata nigdy z nami nie wakacjował - uprzedzam wieńczące znakami zapytania, cisnące się zapewne na zwoje mózgowe, myśli większości czytelników. Nie. To nie będą felietony o Niemenie, przypominam nie bez ciepłej i serdecznej ironii.
Kiedy nie jechaliśmy nad polski Bałtyk, dziadkowie zabierali nas do mazowieckiej Wilgi i do Radzymina. Były to urlopy w lesie, pozbawione luksusów. Zresztą, któż miał luksusy w latach 80 - tych? O nie, Kochani! Niemen też nie miał (śmiech)! W ogóle, gdyby nie wspomniani babcia i dziadek, nie miałybyśmy teraz z siostrą tak cudnych wspomnień. Dziadkowie byli żoliborzanami przez ponad 25 ostatnich lat swojego życia (zmarli niestety dwa lata temu, jedno po drugim). Zawsze blisko, zawsze na posterunku, zawsze oddani. Zresztą ich córka, a moja kochana mama, miała od zawsze ten sam gen, tę samą miłość i skupienie na rodzinie. Jestem tej trójce niewypowiedzianie mocno wdzięczna za wszystko, co od nich otrzymałam. Przy innej okazji, bardzo chciałabym opisać mój dziadkowo-babciowy Żoliborz
Przeczytaj również: Skarby. Felieton Natalii Niemen
Ale wróćmy do tematu urlopowo-letniego. Więc, tym razem nie będzie może o sensu stricte Żoliborzu, lecz o krainach i rewirach bardzo z nim powiązanych. Tak naprawdę, jakby ktoś miał mnie zapytać, co mi wyskakuje automatycznie w czuciu, gdy myślę o wakacjach mojego dzieciństwa i lat młodzieńczych, przed oczami staje mi polskie morze, a konkretnie Jurata. Ta maleńka miejscowość, będąca perłą kurortów przedwojennego, polskiego wybrzeża, w czasach PRL - u stała mi się bliska niemalże tak, jak dom.
Juratę poznałam właśnie dzięki dziadkowi Julianowi, który pracował w PKP. Pierwszy raz przyjechaliśmy do ośrodka wczasowego PKP w Juracie w roku 1983. Było to rok po naszym wprowadzeniu się na Żoliborz. Na Półwysep Helski mnie i siostrę zabrali wtedy dziadek i babcia. Czasem, gdy babcia nie mogła, jej miejsce zajmowała nasza mama. Jeździliśmy na wywczasy w Juracie prawie co rok, z tego co pamiętam. W sumie, ponad dekadę to trwało.
Jurata, w latach 80 - tych była mocno przaśna, choć już posiadająca małe znamiona luksusu, jak na tamte czasy. Co nimi było? Np. bidny pawilonik tuż przed wejściem na plażę, w którym sprzedawano zwyczajne zapiekanki z pieczarkami, żółtym serem i ketchupem oraz frytki. Pewnego lata, sprzedawczynią była dziewczyna, z rysów twarzy bardzo podobna do Whitney Houston. Wielbiłam wtedy Whitney, więc prosząc dziadka o frytki czy zapiekankę z tej budy, czułam się jakoś bliższa gwiazdom i amerykańskiemu snowi. Serio. Pewnie się dziwicie, ale dla mnie tego typu drobiazgi to były wielkie sprawy. Ta dziewczyna ubierała się też, jak na połowę lat 80-tych przystało, czyli nosiła np. na swych krótkich, kręconych włosach związaną w niedbałą kokardę, pstrokata apaszkę.
Luksusem też powiewało ze zwyczajnego kiosku, w którym sprzedawano takie cacka, jak naklejane kolczyki, albo okulary przeciwsłoneczne w stylu Kraftwerk, że tak pozwolę sobie skojarzyć. Były totalnie bajeranckie, futurystyczne, w kształcie naprężonego łuku. Plastik i folia. Kochany dziadek nam je kupił. Mam je w domu po dziś dzień.
A wracając do budy z frytkami i juracką „Whitney Houston”, to dumna jestem z siebie, iż dokonałam wtedy autorskiego tuningu kulinarnego. I to zupełnie przypadkiem! Otóż, w centralnej części Juraty, wzdłuż torów kolejowych, rosły obficie obsypane owocem krzewy jeżyn. Zbieraliśmy je, idąc na plażę. Razu pewnego, nie mając, co zrobić z garścią tych słodko-cierpkich owoców, sypnęłam je do tekturowego korytka z frytkami i żółtym serem. Jakież to było wszystko pyszne! Chyba muszę taki mix tego lata powtórzyć. Zwłaszcza, że w moim ogrodzie na poważnie obrodziły jeżyny. Polecam takie połączenia smakowe!
O rany…no i chyba będzie teraz coś o Niemenie (śmiech). A propos dziwnych pomysłów na talerzu, to tata mój słynął z upodobania smarowania ogórka miodem albo przygotowywania jajecznicy z jabłkami. Jezu! Jakie to dobre było! Nie powiem, od czasu do czasu jabłczaną jajecznicę sobie przyrządzam. Ale w dzisiejszych czasach, owe mariaże, jakże zaskakujące, lecz i rozkoszne dla podniebienia, nowością nie są. Niemniej, podejrzewam, że ktoś z czytelników może zainspiruje się powyższymi przepisami na ciekawe posiłki.
No dobra! Wróćmy jednak do Juraty. I cóż ona może mieć wspólnego z Żoliborzem? Chociażby to, że zawsze z domu naszego żoliborskiego tamże wyjeżdżaliśmy. Dziadzio podjeżdżał swoim Wartburgiem, w bagażniku był spakowany materac do pływania po bałtyckich mieliznach, rakietki i lotki do gry w badmintona (mój dziadek Julian Krzewiński wprowadził tę dyscyplinę sportową do Polski i był wieloletnim sędzią meczy kometki), piłka, wymieniając li tylko gadżety potrzebne do aktywnego spędzania urlopowego czasu.
Babcia miała kosz pełen swojskiej szamki: kanapki, pomidorki, sól do ich posypywania, owoce i Bóg pamięta, co jeszcze. Czytelnicy z mojego rocznika wiedzą, o co chodzi. Z jednym z wyjazdów na Hel kojarzy mi się znowuż mój tata. Byłam już nastolatką i śledziłam trendy modowe. Ubrałam się na czarno. To miał być francuski sznyt: czarne baletki (w rzeczywistości moje stare, enerdowskie lakierki, które pozbawiłam białych paseczków, a jasne, szklane „diamenciki” zamalowałam czarnym markerem), obcisłe legginsy tuż za kolano i czarna bluza. Tata był bardzo zabobonny. Zwrócił mi delikatnie uwagę, że na podróż nie należy ubierać się na czarno. Oczywiście, do Juraty dojechaliśmy zupełnie bezpiecznie.
Z Juraty lubiłam przywozić na Żoliborz nie tylko muszelki, ale też kamienie, patyki, a nawet pozorne śmiecie, czyli rozmaite obiekty ze stali lub drewna, z których umyślałam sobie tworzyć potem w zaciszu mojego pokoju rzeźby, instalacje, kolaże. Zresztą, czynię to do dziś, zwożąc dziwne w oczach większości społeczeństwa, przedmioty, z naprawdę różnych miejsc. Przyznacie jednak sami, że skarby natury znad morza, to zupełnie inna para kaloszy. Największym moim znaleziskiem z tamtych lat była drewniana tablica ratownika, jak to mówię. Leżała po prostu na plaży, wyrzucona przez morze. Dziadek zgodził się ją zabrać do Warszawy. Zmieściła się w Wartburgu. A w domu? Zagruntowałam ją białą farbą emulsyjną i naniosłam nań jakąś symbolistyczną wizję, co się w szesnastoletniej głowie, na jakiejś lekcji w szkole wyświetliła (w szkole, w muzycznej szkole, głównie rysowałam…). To był początek lat 90 - tych, a więc moja totalna fascynacja malarstwem symbolistycznym, secesją i „Draculą” F.F. Coppolli. Ta tablica zaginęła na prawie 30 lat. Odnalazłam ją rok temu, potwornie oplecioną czarnymi pajęczynami, zakitraną gdzieś w ogrodowej komórce w rodzinnym domu. Dla mnie to znak…Przyjrzyjcie się temu niedokończonemu obrazowi. Sporo się tam dzieje i jeszcze…zadzieje. Czego wszystkim czytelnikom „Gazety Żoliborza” życzę, nie tylko w okresie wakacyjnym.
Zdjęcie tytułowe: „Kobieta z morza”. 1992, akryl na desce. Niedokończone.
Przeczytaj również: Żółty ser i czereśnie – wspomnienia z Żoliborza Natalii Niemen
Napisz komentarz
Komentarze