Kończą się wakacje, idą słoty, idą chłody. Na Żoliborzu każda pora roku jest pękająca urodą i rozbryzgująca magią. Od 6-go roku życia mieszkałam na Żoliborzu. Jako dzieciaki, w ciągu całego roku mieliśmy do dyspozycji pełną paletę możliwości i doznań pożądanych przez młodocianych z lat 80-tych. Lato zawsze bardzo kojarzyło się z zabawami z dziećmi z sąsiedztwa. W przededniu rozpoczęcia szkoły, na styku czasów beztroski i obowiązków, mam ochotę opisać troszkę, jak to było w moich żoliborskich, szczenięcych latach.
Wspomniałam o palecie możliwości. Nie była ona wielokolorowa. W szarych latach PRL-u nie mieliśmy wielkich marzeń i pretensji do losu. Cieszyliśmy się tym, co mieliśmy. A były to wspólne zabawy na ulicy, czy w ogrodach. Mieszkałam na ulicy segmentów, gdzie z tyłu każdego domu był ogródek. Przyjęło się mówić; „Chodźmy do ogródka”, gdy ulica wyczerpała swe atrakcje. Grzebało się w ziemi i piasku. Robiło zupy dla lalek z traw, rozkruszonych cegieł i kwiatów. Taplało w błocie. Bawiło w chowanego, grało w gumy, jeździło na rowerach. Skakało na skakance, rysowało kredą po chodniku. Jeździło razem na wakacyjne wypady do mazowieckich wsi i miasteczek (a czasem nawet dalej). Pożyczało książki i zagraniczne foldery. W tym ostatnim byłam dobra. Odwiedzając koleżanki i kolegów z ulicy, będąc dziewczynką, przywierałam niemalże do regałów z dziecięcymi książkami.