Wizje kreowane przez przedwojennych działaczy socjalistycznych z jednej strony wydają się utopijne, jednak z drugiej, dążenie do wyznaczanych na ich podstawie celów doprowadziło do wypracowania standardów nieruchomości, o których dziś można by tylko pomarzyć. Tak, znowu chodzi o zieleń.
Koniunktura na rynku nieruchomości jest w szczytowym stadium. Produkcja mieszkań (bo tak chyba trzeba nazwać to masowe zjawisko) jest tak rozpędzona, że nikt już chyba nie patrzy na jakiekolwiek standardy. Dochodzi do sytuacji, że w jednym z dużych polskich miast ktoś nazywa nowy blok „akademikiem”, bo mieszkania są zbyt małe, by zgodnie z prawem zostać zakwalifikowane jako mieszkania. Jan Śpiewak nazywa to „patodeweloperką”, media piszą o „polskim Hong Kongu”, a to tylko biznes, tyle że bez żadnej idei.
Zawsze gdy odwiedzam znajomych mieszkających w nowych blokach na strzeżonych osiedlach odczuwam jakiś dziwny dyskomfort. Przez długi czas nie wiedziałem o co chodzi. Jego źródło odkryłem patrząc na widoczne z mojego okna drzewo.
Zielony parawan
Mieszkam w bloku z „ramy H”, czyli swego rodzaju konkurencyjnej do „wielkiej płyty” technologii z PRL. Blok powstał w latach 50. XX wieku. Między budynkami jest na tyle ciasno, że Urząd Dzielnicy usunął znajdujący się między nimi plac zabaw twierdząc, że nie ma tam na niego miejsca i przez to nie spełniał norm. Mimo tej osiedlowej ciasnoty nie czuć tu żadnej ingerencji w mieszkaniową prywatność – nawet nie posiadając rolet czy zasłon. Wszystko zawdzięczam drzewom odgradzającym moje okna od balkonów innych mieszkańców oraz człowiekowi, który sześćdziesiąt lat temu - tak, wiem, że sobie schlebiam - posadził je tu z myślą o mnie.
Czegoś tu brakuje
To dlatego nowe osiedla wydają mi się w jakiś sposób ułomne. Deweloperzy zachwalają swoje mieszk…, przepraszam, a p a r t a m e n t y: „Kameralna inwestycja […] oddalona od ruchliwych ulic, zlokalizowana wśród zieleni” pisze na swojej stronie jedna z firm deweloperskich. „Jeśli marzysz o byciu blisko natury i chcesz korzystać z oferty dużego miasta, to miejsce jest dla Ciebie” - wciska potencjalnym klientom inna. Czy to kłamstwo? Oczywiście, że nie, zieleni jest na nowych osiedlach mnóstwo. W takim razie manipulacja? Nie mogę z czystym sumieniem postawić takiego zarzutu. Nadużycie semantyczne? Chyba też nie, a jednak coś w tych opisach jest nie tak.
Zobacz też: Plac Wilsona z koncepcją rewitalizacji. Zielona rewolucja w centrum Żoliborza
Wizyta na pustkowiu
Ostatnio obowiązki służbowe zmusiły mnie do odwiedzenia jednego z nowych osiedli na Żoliborzu Południowym. Pełen standard: ogrodzenie w kolorze grafitu, wideodomofon z furtką na elektromagnes, pełno ochroniarzy, jakby ktoś miał zaraz dokonać porwania, no i oczywiście mnóstwo zieleni. Najbardziej reprezentatywnym gatunkiem wyposażenia florystycznego była niestety trawa. Nic więcej. No, może od czasu do czasu minąłem tuję czy jakiegoś krzaczora, który za dziesięć lat osiągnie 3 metry wysokości. Tylko że to nadal wysokość parteru.
Big Brother po warszawsku
I wtedy to już na pewno wiedziałem czemu tak niekomfortowo się czuję na nowych osiedlach. Przecież tam wszystko widać. Wyobraziłem sobie, że mieszkam na jednym z nich. Okno w okno z sąsiadem, który paląc porannego papierosa przygląda się jak piszę tekst na popołudnie. Może go bez problemu przeczytać jeszcze przed publikacją, bo kupił sobie lornetkę i z dwudziestu metrów doskonale widzi to, co wyświetla się na moim ekranie. Permanentna inwigilacja. Wystarczyłoby posadzić miedzy blokami kilka drzew. Fakt, żeby zaczęły spełniać tę funkcję musiałoby minąć kilkanaście lat, ale innego wyjścia chyba nie ma - tak dużych parawanów się przecież nie produkuje.
Ponadczasowe patologie
Czy kiedyś było inaczej? Owszem, rynek nieruchomości przed wojną i wcześniej był jeszcze większą patologią. Na mieszkanie stać było tylko ludzi względnie bogatych, w uboższych domach panowało drastyczne przeludnienie, bezdomnych w Warszawie było czterokrotnie więcej niż dziś w całej Polsce, a żeby wynająć lokum trzeba było uiścić niebotyczną opłatę początkową - wszystko przez zamrożenie cen wynajmu, który to zabieg miał niby zahamować rosnące czynsze, oczywiście kontrskutecznie. Dziś mieszkania są drogie, szczególnie w Warszawie, ale uwierzcie mi, że w okresie międzywojennym było jeszcze gorzej.
Zobacz też: Wyciek Rudawki na powierzchnię stał się powodem do dyskusji w sprawie jej odkopania
Narodziny idei
I w takiej właśnie atmosferze grupa idealistów wywodzących się z PPS i PPK postanowiła coś z tym wszystkim zrobić. Jan Hempel, Maria Orsetti, Stanisław Tołwiński, Stanisław Szwalbe, Bolesław Bierut w 1921 roku powołują pierwszą Radę Nadzorczą Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Chcą budować przede wszystkim mieszkania tanie, ale również spełniające szereg, wcale niewygórowanych, ale jakże istotnych, standardów. Mieszkania mają spełniać trzy modernistyczne założenia: „słońce, zieleń i powietrze”. Nie ma co ukrywać, że tanie mieszkania nie mogły być ani przestronne, ani wybitnie wygodne, jednak te trzy założenia miały sprawić, że będzie dało się w nich żyć i zachować przy tym zdrowie psychiczne.
Wiecznie żywa myśl socjalistów
Te idee przez wiele lat były żywe i konsekwentnie realizowane. Tworzone dziś mieszkania wydają się pozbawione tych standardów. Nawet bloki z ramy H budowane dla prostych robotników huty w latach 50. zapewniają jakieś podstawowe poczucie prywatności. Na nowych osiedlach się tego nie uświadczy.
Napisz komentarz
Komentarze