Jest rok 1969. Hollywood. Przenosimy się do czasów dzieciństwa siedmioletniego wówczas Quentina Tarantino, które wspomina dziś 56-letni reżyser. Jego film jest nostalgicznym powrotem do miejsca i czasów, gdy do kina z filmami wielkich wytwórni filmowych można było wejść za kilka centów.
Gdy hegemonia
wielkiego ekranu ustępowała przed telewizją zagarniającą widownię oglądającą młodych
reżyserów (Scorsese, Coppola, De Palma, Hopper, Altman). Filmy z nową, prawdziwą,
ale zwykle przesadzoną przemocą i spojrzeniem staroświeckich gwiazd kina z
trudem odnajdujących się w nowych czasach z zuchwałością zdolnych przybyszów z
Europy, którzy spełniają swój amerykański sen. Ten sen o sławie przyświeca współegzystującej
parze – aktorowi Ricky’emu Daltonowi (Leonardo DiCaprio) oraz jego kierowcy,
kaskaderowi, człowiekowi od wszystkiego, a przede wszystkim przyjacielowi –
Cliffowi Booth (Brad Pitt). U progu sławy jest też Sharon Tate (Margot Robbie).
Tym trzem osobom będziemy towarzyszyć przez trzy dni w Hollywood.
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego dostępu do wybranych treści. Jeśli chcesz zyskać dostęp do wszystkich artykułów, wykup prenumeratę.
To nie pierwszy
raz, gdy Tarantino tak bardzo zbliża się do autentycznych postaci, do ich
prawdziwych biografii i miesza je ze swoją wizją kina, tworząc tym samym
mieszankę mitu, realności i fantazji. Robił to już wcześniej chociażby w „Bękartach
wojny” oraz w „Django” i cel był podobny – aby sztuka, tu filmowa, spełniała
pewne marzenie, odwracała losy historii zapisanej w podręcznikach i encyklopediach.
Owo spełnienie jest jednak na swój sposób infantylnym, dziecięcym marzeniem.
Czy tego wewnętrznego siedmiolatka w ciele 50-letniego mężczyzny? Być może. Bo
kto by nie chciał, żeby wojna skończyła się wcześniej, a pokrzywdzeni dokonali
sprawiedliwej zemsty na swych oprawcach? Aby niewolnik mógł zabić swoich panów
i zniszczyć ich plantacje, czy koniec końców, niewinna ofiara mogła nie spotkać
swoich morderców? Ale to, co jest pewnym spełnieniem katharsis we wcześniejszych
filmach, obejmuje wiedzę bardzo powszechną – o drugiej wojnie światowej czy
wiedzy jak wyglądało niewolnictwo. Pozwalało ono na swoiste oczyszczenie i
finalną satysfakcje, gdy prawdziwa trauma była niwelowana życzeniowym finałem
reżysera.
W nowym filmie
dotyka wiedzy mocno szczegółowej, pewnego wyimka z wiedzy filmowej. To główny
zarzut do nowego filmu Tarantino, choć sam reżyser dokładnie przygotował swoich
widzów z wiedzy o rodzinie Mansona, tego co zaszło w willi na Cielo Drive. Nieświadomie
pomogli mu w tym dziennikarze, którzy podgrzewali kontrowersje: „czy odważy się
pokazać masakrę, w tym ciężarnej Sharon Tate?” Ta medialna otoczka może ukryć
mankament nowego filmu, bo czy bez tych informacji wiedzieliby, czemu tak
niebezpieczne jest odwiedzanie Spahn Ranch? Oczywiście cała sekwencja jest nakręcona
z iście hitchcockowskim suspensem, ale czy wiemy, dlaczego ta groza jest tak
realna? Finał filmu jest czytelny jedynie dla osób z wiedzą pozafilmową. Bez
niej pozostaje tylko infantylną przemocą, pobudzającą najniższe instynkty. Z
samego filmu niestety nie dowiadujemy się, czemu tak naprawdę służy to okrucieństwo.
Winny temu jest Tarantino, który choć pokazuje fragment z życia Sharon Tate, to
tak naprawdę ucieka przed zbyt wnikliwym spojrzeniem. Czy przyczyną tego jest
strach przed pozytywnym przedstawieniem jej kontrowersyjnego męża? Bo jak
inaczej można interpretować to, że widocznym w jej życiu mężczyzną nie jest sam
Roman Polański (Rafał Zawierucha), ale jej były narzeczony Jay Sebring (Emile
Hirsch)?
Pomimo tych wad,
sam film, do pewnego momentu, jest pięknym spojrzeniem w przeszłość, a para
fikcyjnych bohaterów – Dalton i Booth – spełnia się jako przewodnicy przez
nostalgiczną przeszłość. To, że Tarantino kręcił swój film na prawdziwych
ulicach Los Angeles dodatkowo urealnia przeszłość. Reżyser wyjątkowo subtelnie
operuje odniesieniami do innych filmów, nie pozwala, żeby jego erudycja zamieniła
film w teleturniej z wiedzy filmowej. To głównie opowieść o parze przyjaciół
zależnych od siebie, walczących o swój status w Fabryce Snów. To że wierzymy w
ich cele oraz emocje sprawia, że film staje się triumfem fikcji nad prawdziwymi
postaciami i zdarzeniami. Bo wierzymy w nich, a nie bojaźliwe portrety Tate,
Polańskiego, Mensona, czy Bruce Lee.
Kadr z filmu “Once Upon a Time … in Hollywood” (“Pewnego razu… w Hollywood”, dystr. United International Pictures Sp. z o.o, 2019 r.) w reżyserii Quentina Tarantino.