Wizyta w barze mlecznym przy Krasińskiego dla wielu jest częścią codziennej rutyny. - To zdecydowanie najlepszy mleczak w stolicy – mówi jeden z wiernych bywalców baru.
- Zamówiłaś, kochanie? – pyta kasjerka zagubioną licealistkę, w tle pobrzękują sztućce, talerze i dobiegające odgłosy z kuchni.
- Tak, omleta – odpowiada i wyciąga kartę płatniczą, bo bar, mimo że estetyką i panującym klimatem przypomina odleglejsze czasy, podąża za panującymi trendami i posiada terminal do płatności bezgotówkowych.
- Cztery siedemnaście poproszę – mówi pani w niebieskim fartuszku, która zapisuje zamówienia na dotykowym monitorze w wysuniętym w głąb sali jadalnej boksie.
- Omlet odbieramy! – dobiega chwilę później z kuchni krzyk uśmiechniętej kucharki w niebieskim fartuszku. Można poczuć się tu jak na planie filmowym produkcji o Polsce lat 70. Gdy się stoi na ruchliwym skrzyżowaniu ulic Krasińskiego i Broniewskiego, wzrok przyciąga granatowy pawilon z żółtym napisem Bar„Sady”. Całość przywołuje estetykę, jaką dziś możemy jedynie podziwiać na zdjęciach z okresu PRLu.
- Kojarzy mi się z widokiem dawnej Warszawy – czcionka szyldu, firanki w witrynach przełamane zielenią wystającą z donic, bryła budynku, kolory i klimat w środku to istna widokówka z dzieciństwa – rzuca pośpiesznie mężczyzna w eleganckim płaszczu z aktówką, pędem wychodząc z baru w kierunku przystanku tramwajowego.
Klienci w szczególności polecają omlety. W barze można spróbować przede wszystkim specjałów polskiej kuchni - pierogi ruskie, zupy, makarony z owocami, leniwe z masłem i cukrem, ziemniaki, filety i mielone, a także surówki. Na deser galaretka, a do popicia kompot. Wszystko w cenach zbijających nieco z tropu przy pierwszej wizycie.
- Taki posiłek jest znacznie lepszy niż kebab czy streetowe żarcie, którym miasto jest już przesycone. Może jedzenie nie jest jakieś wykwintne, ale często smakuje lepiej niż w niejednej, droższej knajpie. Przyjechałem do Warszawy na studia, więc dla mnie to też pewien rodzaj wspomnień. Podobne smaki serwowała mi babcia, kiedy byłem dzieciakiem – mówi Arek, ubrany w skórzaną ramoneskę i zwężane spodnie adidasa.
Dla mnie to pewien rodzaj wspomnień. Podobne smaki serwowała mi babcia
Parterowy pawilon z przeszklonym frontem jest jednym z dzieł architektonicznych Haliny Skibniewskiej.
Przy wejściu do baru wzrok przykuwa kuchnia odgrodzona barem, przy którym wydawane są posiłki. Czekając w kolejce z plastikową tacą, widać, jak kucharki wrzucają na talerzyki czy do garnków zamówione potrawy, rozpalają kuchenki, krzątają się żwawo na tle regałów z wielkimi metalowymi misami i garnkami od czasu do czasu pokrzykując: - Pierogi ruskie do odebrania! „Bar Sady” jest miejscem wielu niezwykłych wydarzeń. Kilka lat temu odbyła się tu wystawa prac plastycznych, czy promocja książki „Przewodnik po warszawskich blokowiskach” Jarosława Trybusia, krytyka architektury i wicedyrektora Muzeum Warszawy, który uważa osiedle Sady Żoliborskie za jedną z cenniejszych osiedlowych perełek stolicy. Wśród mieszkańców pierwszej kolonii osiedla,sama premiera wywołała niemałą konsternację, bo mieszkańcy nigdy dotąd nie utożsamiali swojego osiedla z blokowiskami. Parterowy pawilon, w którym znajduje się bar, ujmuje przeszklonym frontem i modernistycznym dachem w kształcie przechylonej litery „V”. Halina Skibniewska, architektka, której dziś zawdzięczamy niewielkie bloczki pośród gęstej i bujnej zieleni, nie zapomniała infrastrukturze usługowej. Wokół budynków mieszkalnych Skibniewska zaprojektowała pawilony handlowe, wśród nich „Bar Sady”, które powstały w latach 60. Zdarza się, że bar odwiedzają nawet celebryci. Na jednej ze ścian wisi zdjęcie, które upamiętnia wizytę Małgorzaty Domagalik i Krzysztofa Ibisza, pozujących z pracownikami lokalu. Z kolei wśród panującej wewnątrz życzliwości i spokoju ciężko o zwariowane sytuacje. Samo miejsce wyłamuje się ze standardu współczesnych lokali gastronomicznych. Mimo że aktywność w social mediach jest dziś nieodłącznym elementem prowadzenia biznesu, to „Bar Sady” zdaje się na los odwiedzających. W sieci jest obiektem różnorodnej galerii, którą można znaleźć pod hasztagiem „BarSady”. „To jedno z tych ponadczasowych miejsc wyróżniające nas na mapie Europy” albo „Wynalazek systemu socjalistycznego, który pielęgnujemy i staramy się zachować” – komentują zdjęcia użytkownicy jednego z portali społecznościowych.
Jeden z ostatnich lokali tego typu w stolicy ma się dobrze, a w godzinach szczytu drzwi nie przestają się otwierać. Czasami można zjeść tam również przy muzyce „na żywo”, a wszystko dzięki panu, który gra na akordeonie walczyki i różnego rodzaju melodie.
Miejsce, gdzie spotkamy ludzi z niemal całego przekroju społecznego
Parterowy pawilon z przeszklonym frontem jest jednym z dzieł architektonicznych Haliny Skibniewskiej
Choć widok ludzi siedzących przy kwadratowych stoliczkach gęsto rozłożonych w sali jadalnej nie powinien być niczym niezwykłym, to panująca aura wydaje się nie pasować do współczesnych zachowań, których znakiem rozpoznawczym jest wbity wzrok w ekran telefonu. Pod oknem w tle przebijających się przez firanki smug światła mężczyzna w średnim wieku czyta gazetę, zaraz obok siedzi babcia z wnuczką i wnuczkiem - żwawo rozmawiają ze sobą popijając kompot. Przy sąsiednim stoliku siedzi para licealistów, którzy przy ziemniakach i mielonych dyskutują bez wyciągania z kieszeni telefonu. Nawet ci samotnie siedzący jakby chłonęli atmosferę baru z wypisanym spokojem twarzy a nawet uśmiechem.
[Artykuł znajdziesz w grudniowym wydaniu "Gazety Żoliborza"]
fot. Jakub Krysiak
Napisz komentarz
Komentarze