W cyklu prezentacji ciekawych osobowości Żoliborza, przedstawiamy mieszkankę, można by powiedzieć, wzorcową. Zapraszam do zapoznania się z Jolantą Zjawińską.
Jesteś jedną z najbardziej aktywnych mieszkanek Żoliborza. Angażujesz się w niezliczone akcje i stowarzyszenia. Realizujesz własne, prożoliborskie pomysły. A może jednak listę organizacji, których jesteś członkiem, da się określić?
Miło mi usłyszeć, że tak mnie postrzegasz :) Rzeczywiście, angażuję się w prace kilku stowarzyszeń, w różnorodne projekty i działania na rzecz Żoliborza. W sumie we wszystko, co mi w duszy zagra, co mnie porwie. Albo spadnie jak most z jasnego nieba... Choć oczywiście sprawy całej Warszawy i kraju także zajmują moją uwagę, bo przecież Warszawa to moje ukochane, rodzinne miasto, a Polska to moja trudna ojczyzna.
Aktywnie działam w Stowarzyszeniu Żoliborzan. Włożyłam mnóstwo wysiłku i pracy, aby wielu znanych żoliborzan podpisało list otwarty żoliborskich środowisk twórczych do Prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz w sprawie kontrowersyjnego mostu Krasińskiego. Brałam także udział w pracach tzw. mostowego Okrągłego Stołu, podczas których próbowaliśmy przekonać urzędników miejskich do zaniechania budowy mostu, zwłaszcza w projektowanym kształcie.
W Święto Niepodległości dzielimy się z sąsiadami kokardkami i ciasteczkami. Częstuję sąsiadów biało-czerwonymi ciasteczkami i rozdaję miniaturowe biało-czerwone wstążeczki. To mój pomysł na dzielenie się radością. Bo dla mnie to radosne święto i tego dnia powinniśmy się wszyscy, niezależnie od poglądów politycznych, cieszyć z jednego z nie tak znowu wielu polskich wielkich zwycięstw.
Jestem członkiem Towarzystwa Przyjaciół Warszawy. Będąc wieloletnią laureatką nagród w konkursie „Warszawa w kwiatach”, dałam się wciągnąć w prace przy konkursie. A przy okazji zaktywizowałam seniorkę, ponieważ „sprzedałam” ten konkurs matce mojego męża, którą namówiłam do działania i która przez wiele lat, przy mojej niewielkiej pomocy, konkurs prowadziła.
Moja przyjaźń z „Bednarską” jest bardzo długa. W stanie wojennym działałam w Solidarności Nauczycielskiej. Składałam i kolportowałam podziemny biuletyn KOS. Miałam to szczęście, że na swej zawodowej i konspiracyjnej drodze spotkałam fantastycznych kolegów-buntowników, m. in. Włodzimierza Paszyńskiego, Mirosława Sawickiego, Marzenę Okońską, Krystynę Starczewską. Zostałam przez nich zaproszona do prac nad tworzeniem niezależnego systemu oświatowego w Polsce. Efektem tych prac jest właśnie warszawskie I Społeczne Liceum Ogólnokształcące. Jestem dumna, że pod aktem założycielskim liceum widnieje mój podpis.
Jest jeszcze Projekt Żoliborz, stowarzyszenie, które w wyborach w 2010 roku przebojem zdobyło 4 mandaty w Radzie Dzielnicy. Ostatnimi czasy o Projekcie mało się mówi i jest mi przykro z tego powodu. Może za mało się staram.
Jestem również przewodniczącą Stowarzyszenia Marii Kazimiery 18/20/22/24/26 i Miejskiego Eksperymentu Mieszkaniowego, a także koła Nowoczesna Warszawa-Żoliborz. Hmm, gdyby nie to, że to praca społeczna, ktoś mógłby mnie nazwać etatową przewodniczącą ;)
Na Marii Kazimiery organizowałam gwiazdki podwórkowe, pikniki ogrodnicze oraz Dni Sąsiada, a w Miejskim Eksperymencie Mieszkaniowym bronię z koleżankami z innych dzielnic praw lokatorów warszawskich domów czynszowych, m. in. tych żoliborskich, przy ul. Marii Kazimiery i Mickiewicza, bo substancja, w której mieszkają, ulega degradacji z powodu braku zainteresowania ze strony miasta. Braku troski i braku środków finansowych. Bez zmiany sposobu własności i zarządzania, za kilka lat to osiedle będzie wielkim wstydem i kłopotem dla naszej dzielnicy.
W Nowoczesnej działam na rzecz przywrócenia demokracji i faktycznego pluralizmu politycznego w naszym kraju. Choć nie myślałam, że jeszcze kiedykolwiek będę musiała to robić. Kiedy powstała Nowoczesna, włączyłam się w jej prace, ponieważ utożsamiam się z jej programem i miałam nadzieję na udział we wcielaniu naszych pomysłów w życie. Kandydowałam nawet do Sejmu z jej listy z pięknym numerem 10. Wtedy myślałam, że będę pracować, a nie walczyć o Konstytucję.
Jestem wściekła na samą myśl, że gdybym te dwa lata poświęciła na prace przy wdrożeniu naszych wspólnych, w tym wielu moich, pomysłów na poprawę funkcjonowania systemu oświaty, mielibyśmy system oświaty porównywalny z fińskim. Zaznaczam, że mam na myśli poprawę i unowocześnienie istniejącego systemu, a nie chaotyczne wywracanie go do góry nogami. Działania obecnego rządu są podszyte sentymentem i strachem przed wszystkim, co nowe i nowoczesne. A przede wszystkim, przed niezależnością sposobu myślenia dzieci i młodzieży.
Mówienie, że wszystko w polskiej szkole było wspaniałe, byłoby hipokryzją, ponieważ zawsze może być lepiej. Rozwój polega na podążaniu za światem, wprowadzaniu śmiałych, dobrze przemyślanych zmian. I zaznaczam, że zmianą nie nazywam powrotu do przeszłości, bo z nowoczesnej drogi nie da się zawrócić. Coś mi się wydaje, że rządzący jeszcze sobie tego nie uświadamiają. W czasie rewolucji przemysłowej zdesperowani robotnicy niszczyli maszyny, jednak to nie powstrzymało zmian. Totalitarnego, pruskiego modelu edukacji z okrojonym tendencyjnie programem nie zaakceptuję nigdy. Nie po to tworzyłam niezależny system oświaty po upadku komuny, żeby teraz się poddać.
Jakie tematy są „Twoje”? Które obszary najbardziej Cię interesują?
Jakie trudne pytanie! Mam chyba swoiste społeczne ADHD, bo wszystkie tematy są moje! Jestem typem człowieka, który zwraca uwagę i reaguje na wszystko. Wiem, że to może być męczące, zwłaszcza dla urzędników, ale interesują mnie zarówno drobne sprawy, jak uszkodzony kosz na śmieci czy nieczynna latarnia lub pomalowane na żółto skrzynki gazowe, jak i te większe, np. brak toalety publicznej w Parku Żeromskiego, krzywe chodniki i ścieżki rowerowe kończące się w najmniej spodziewanym miejscu. A także te największej wagi, jak groźba zniszczenia tkanki żoliborskiej planowanym, przeskalowanym mostem Krasińskiego czy szeroko rozumiany problem miejsc parkingowych.
Martwi mnie na przykład brak konsensusu w sprawie budowy Centrum Lokalnego przy pl. Grunwaldzkim i drapieżna zabudowa Żoliborza Południowego. Dlatego wspieram działania przyjaciół z Nowego Żoliborza i jestem przeszczęśliwa, że już za chwilę zacznie tam działać nowiuteńki zespół żłobkowo- przedszkolny. Nawet wiem, czyje dzieci będą się tam bawić!
Dzięki Twojemu pytaniu dochodzę do wniosku, że interesuje mnie po prostu człowiek. Przecież za tymi koszami, ławkami, latarniami, trawnikami, chodnikami, ścieżkami rowerowymi, mostami i wszelkimi żoliborskimi wydarzeniami stoi człowiek. To dla ludzi są te chodniki, drzewa, klubokawiarnie, dla nich wszystko się dzieje. A ponieważ współczesny sposób życia sprzyja atomizacji, bardzo ważne w pracy społecznej jest budowanie więzi społecznych, bo to przecież one kształtują kontrolę społeczną, normy i wartości. One wyzwalają energię. A nie ma lepszego sposobu na ich budowanie, jak protest przeciw mostowi, obrona parków przed zakusami miasta, konsultacje, zbieranie podpisów pod petycjami, składanie projektów w ramach budżetu partycypacyjnego, czy organizacja różnych wydarzeń społeczno-kulturalnych. Na Żoliborzu mieszkają wyjątkowi, cudowni ludzie! Ale tego nie muszę Ci chyba mówić.
Każda rzecz, którą uda mi się załatwić dla dobra innych, to dla mnie sukces. Chcesz, to podsumujemy - sukcesem była wymiana młodzieżowa z Holandią. Wolne wybory i powstanie „Bednarskiej”. Wymiana piasku w piaskownicy w Parku Żeromskiego w dawnych, dawnych czasach, kiedy traktowano to jako dziwactwo i fanaberię – taki malutki sukcesik. Nowe chodniki, z czego najbardziej cieszą te wyczekane 40 lat w dzielnicowej części al. Wojska Polskiego. Rewitalizacja parku Fosa i Stoki Cytadeli, na którą straciłam nadzieję, gwiazdki podwórkowe, pikniki sąsiedzkie i zainicjowane przez mnie 2 lata temu wigilie sąsiedzkie dla mieszkańców. To, że ludzie uśmiechają się do siebie, tańcząc poloneza. Ogromnym, przeogromnym sukcesem było zaniechanie przez władze miasta budowy przeprawy mostowej w planowanym kształcie, w czym miałam niemały udział. To oczywiście sukces wielu środowisk, które uwierzyły, że zgoda buduje! Oraz oczywiście powstanie klubokawiarni Prochownia Żoliborz.
Jak dajesz radę „załatwiać” sprawy typu krzywy chodnik czy źle wykonany remont? Czy trzeba mieć znajomości?
Mój mąż nazywa mnie człowiekiem do zdań specjalnych. Już tak mam, że prędzej załamuję się przy drobnostce, niż przy rzeczy niemożliwej do zrobienia. Kiedyś kilku bardzo ważnych urzędników czekało na zaświadczenie, o które jakoś wcześniej zapomnieli mnie poprosić, a które było niezbędne do załatwienia sprawy. Mówiąc wprost, przez niechlujstwo jednego z nich sprawa musiała być odłożona. Ja się uparłam, że właśnie następny dzień to dla mnie jedyny możliwy termin na podpisanie dokumentów. Termin uzyskania zapomnianego zaświadczenia to minimum 7 dni, ja miałam półtora. I tak sobie siedzieli ci ważni urzędnicy, a obok nich mój mąż, czytający ze stoickim spokojem gazetę. Ważni urzędnicy powoli zbierali się do wyjścia, bo zbliżała się godzina 16:00 i „ona, czujesz ona przecież nie zdąży”. Na to mój mąż podniósł wzrok znad gazety i spokojnie rzucił: „to państwo nie znacie mojej żony”. No nie znali. Skończyliśmy o 18:00. Miałam dziką satysfakcję.
Chcesz mówić o chodnikach, proszę bardzo. Krzywy chodnik to żaden problem. Po pierwsze, trzeba go zauważyć, co dla wielu osób wcale nie jest takie oczywiste. Pamiętam moje zaskoczenie podczas zbierania podpisów pod wnioskiem o remont chodnika w al. Wojska Polskiego. Sąsiadka z kamienicy obok zdziwiła się, że chodnik jest w stanie katastrofalnym. Powiedziała: „Naprawdę jest taki połamany i krzywy? Oj, nie zauważyłam, ale skoro mówisz, że jest taka potrzeba, to oczywiście podpisuję i mój mąż także”. Przy najbliższej zaś okazji zapytała: „To kiedy w końcu będzie ten remont, bo teraz to mnie strasznie wkurza ten stary, połamany, niebezpieczny chodnik. Ile czasu jeszcze będziemy czekać?”.
Potem trzeba napisać merytoryczne, ale porywające pismo i zebrać pod nim jak najwięcej podpisów, co wymaga chodzenia po okolicznych domach. Nie jest to wdzięczne zajęcie i zajmuje sporo czasu, ponieważ ludzie wracają do domów o różnych porach i często trzeba do jednej osoby pukać kilka razy. Ale za to ile ludzi można poznać przy takiej okazji, ilu ciekawych rzeczy się dowiedzieć! Są to więc te tzw. minusy dodatnie, parafrazując klasyka.
Potem to już pozostaje tylko pismo złożyć w urzędzie i… do urzędu chodzić, chodzić i jeszcze raz chodzić. Taki chodnik trzeba po prostu wychodzić. A jeśli się tyle razy chodzi, to siłą rzeczy ma się znajomych w urzędzie, choć - bo zapytałeś o znajomości - nie nazwałabym tego znajomościami.
Potrzebny jest zatem pomysł, determinacja, praca i konsekwencja w działaniu. A także otwartość, szczerość i uśmiech. Uśmiech jest najważniejszy. Wtedy wszystko się da, można nawet dostać zgodę na adaptację strychu, którego w latach 80. ponoć „nie było”, więc na odczepnego urzędnicy mi ten strych obiecali. Myśleli, że darowują mi Niderlandy, lecz skoro słowo się rzekło, to kobyłka musiała stanąć u płotu. Strych pięknie zaadaptowaliśmy, choć oczywiście była to droga pod górę. Ale to już osobna historia.
Skąd Jolanta Zjawińska wzięła się na Żoliborzu?
Żoliborz to moje miejsce na ziemi, choć urodziłam się i wychowałam w Śródmieściu, tuż obok Politechniki Warszawskiej. Dla mnie miasto to były szare kamienice i szare chodniki, gdzieniegdzie rachityczne drzewka, żadnych trawników. Kamienna pustynia, bo zieleń była właściwie tylko w parkach, a parki były jakby osobnym bytem, inną częścią dzielnicy – do parku się chodziło.
Kiedy zakochałam się w moim mężu, zakochałam się także w Żoliborzu. Zwyczajnie przyjechałam tu za mężem. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Od pierwszej grudniowej, śnieżnej nocy, kiedy płatki śniegu wirowały nad bajkowymi domami Żoliborza Oficerskiego.
Przedtem sporadycznie bywałam tylko na placu Komuny Paryskiej, bo stamtąd jeździło się do Kampinosu na rajdy harcerskie. Do dzisiaj pamiętam święte oburzenie Krzysia i pierwszą lekcję żoliborskości: „Jaki plac Komuny?! To jest plac Wilsona. Wilsona przez ‘w’. Nie mów po angielsku, bo to straszny obciach na Żoliborzu”.
Mąż zaproponował mi to, co Kazimierz Brandys w swoich Listach do pani Z. proponował adresatce listu, czyli „Żoliborz jako światopogląd i obyczajowość”. Namówił mnie skutecznie na ten model. Dodatkowo również w sensie mieszkaniowym.
Żoliborz był jakimś objawieniem, tu wszystko się przenikało, domy, drzewa, kamienice, skwery, parki. Przez wiele lat odnosiłam zresztą nieodparte wrażenie, że mieszkam w parku. Kocham tę dzielnicę i nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej. Jest mi bliskie wszystko, co żoliborskie – parki, ulice, domy, sklepy, kawiarnie. I ludzie, bo oni są tu najważniejsi. Dla mnie Żoliborz to także jedna wielka rodzina. Mam tu mnóstwo fantastycznych przyjaciół, sąsiadów i znajomych.
Twoja córka, Marianna stworzyła Prochownię Żoliborz, najpopularniejszy lokal na mapie dzielnicy, ale też rozpoznawalny w Warszawie. Czy pomagasz jej trochę?
Marianna stworzyła to miejsce i jego klimat. To jej sukces. Niełatwe wyzwanie stało się jej misją. Chciała stworzyć na Żoliborzu miejsce z duszą. Bezpretensjonalną klubokawiarnię, w której ludzie będą się czuli jak u siebie w domu. Miejsce, z którym będą się utożsamiać, w którym będą chcieli odpoczywać, pracować, uczyć się i bawić. Miejsce, w którym będą się jednocześnie odbywać ciekawe wydarzenia.
Nie ukrywam, że Prochownia Żoliborz jest także urzeczywistnienie moich marzeń z czasów, kiedy Żoliborz był gastronomiczną i kulturalną pustynią. Bardzo mi to doskwierało najpierw jako młodej matce, która krążyła po parku, marząc o kawie, później jako matce nastolatek jeżdżących „za tory”. Sami także nie mieliśmy z mężem gdzie wpaść, tak ot, na kawę. Tak zwyczajnie, po sąsiedzku, bez ceregieli.
Do konkursu na wydzierżawienie Prochowni Północnej przystąpiłyśmy razem, traktując to jako projekt rodzinny. Uważałyśmy, że takie międzypokoleniowe połączenie sił będzie bardziej efektywne i to było założenie słuszne. Budynek prochowni to bardzo trudny technicznie obiekt, więc do prac adaptacyjnych włączał się także mój mąż, który jest inżynierem. Bez jego pomocy byłoby nam bardzo trudno, więc on także miał niemały udział w przedsięwzięciu. Taka synergia rodzinna. Nie wiem, czy wiesz, ale nie wróżono nam powodzenia.
Jednak po kilku miesiącach niezwykle wytężonej wspólnej pracy, udało nam się zaadaptować ten niełatwy budynek na klubokawiarnię. Otworzyłyśmy Prochownię Żoliborz, którą prowadzi Marianna i którą ja się zachwycam :) Czujesz grę słów?
Moim zdaniem robi to wspaniale. Pracuje ciężko na sukces, o którym wspomniałeś, ponieważ nie wystarczy mieć misję. Trzeba jeszcze wytrwale pracować, żeby wypełnić tę misję. To niezwykle stresująca praca, ale dająca wiele satysfakcji. Kolejne edycje Kina pod chmurką oraz plenerowe koncerty, spektakle teatralne i potańcówki, a także różnorodne warsztaty i wystawy, gromadzą w Prochowni Żoliborz setki widzów. Prawda, że udało się jej ożywić park Żeromskiego? Ja wpadam na kawę, spotykam się ze znajomymi, zawsze służę pomocą w razie potrzeby, w końcu jestem mamą, ale nie angażuję się bezpośrednio w działalność. Mam najbardziej komfortową sytuację na świecie – mogę, ale nie muszę. Myślisz, że jestem samolubna?
Cieszę się ogromnie, że w ciągu ostatnich kilku lat na Żoliborzu powstało wiele ciekawych kawiarni i restauracji. Jest gdzie nie tylko smacznie zjeść oraz napić się kawy, dobrego wina lub piwa z lokalnego browaru, ale także posłuchać ciekawej muzyki na żywo czy poezji. Można obejrzeć filmy, wystawy, wziąć udział w warsztatach lub spotkaniach z ciekawymi ludźmi. Żoliborz przeszedł długą drogę – od kulturalnej pustyni do znaczącego ośrodka kultury. Mam nadzieję, że to między innymi dzięki działalności takich miejsc jak Prochownia Żoliborz ludzie, zwłaszcza młodzi, wreszcie zaczęli identyfikować się z Żoliborzem. Myślę, że Prochownia walnie przyczyniła się do tego, że już nie muszą jeździć „za tory”, bo tu znaleźli miejsce dla siebie. W końcu to też ich dzielnica, prawda? Żoliborz przestał być sypialnią, do której tylko z konieczności wraca się z centrum Warszawy.
Tematem, który przewija się w moich wywiadach, wypływa zupełnie naturalnie, jest kontrowersyjna działalność Fortu Sokolnickiego, który miał spełniać rolę naszego domu kultury. Czy Prochowni udaje się współpracować z tą instytucją? Jesteście w końcu sąsiadami.
Każesz mi stąpać po śliskim gruncie… Wiele sobie obiecywałam po forcie po formalnym przekazaniu przez Agencję Mienia Wojskowego kluczy w 2006 roku. Nie tylko ja uważałam, że fort krył w sobie ogromny potencjał i byłby idealnym miejscem na dom kultury, którego nie mamy na Żoliborzu. Z niecierpliwością czekałam na efekty rewitalizacji. Jednak zarówno sposób przeprowadzenia remontu, jak i sposób przeznaczenia obiektu, nie spełniły moich oczekiwań. Po pierwsze, remont nie został przeprowadzony prawidłowo. Po drugie, nadzór pozostawiał wiele do życzenia. Po trzecie wreszcie, nadal nie mamy domu kultury, na który wszyscy tak bardzo liczyliśmy.
Dlatego Prochownia Żoliborz, choć bardzo malutka, stara się na tyle, na ile może, wypełnić tę lukę i pełnić funkcję domu kultury. Jest to szczególnie widoczne w sezonie wiosenno-letnim. A przecież jesteśmy jak Dawid i Goliat. Choć jesteśmy sąsiadami i nie można nas rozdzielić, bo mamy wspólny adres i wspólną infrastrukturę, czyli wspólne zasilanie energetyczne, sieć wodociągową i kanalizacyjną oraz system przeciwpożarowy, to nasz związek nazwałabym białym małżeństwem, na dodatek zawartym pod przymusem. Nie ma płaszczyzny porozumienia, bo nadajemy na innych falach i mamy inne priorytety.
Jakie są Twoje najbliższe plany?
Najważniejsze to pilotowanie sprawy budowy parkingu podziemnego w pustce technologicznej nad torami odstawczymi metra oraz przywrócenie placowi Wilsona miejskiego charakteru. Wraz z członkami żoliborskiego koła Nowoczesnej, od jakiegoś czasu zabiegamy o przychylne wiatry w mieście dla tych przedsięwzięć.
Będę także pracować nad tym, aby plac Inwalidów miał w ogóle jakiś charakter, bo ten plac jest nijaki, chociaż ma ogromny, niewykorzystany potencjał wypoczynkowo-rekreacyjny. Razem ze Stowarzyszeniem Żoliborzan będę także pilnować, aby trasa mostu Krasińskiego została ostatecznie wykreślona ze studium.
Będę również usilnie zabiegać o tzw. kontrapasy rowerowe na Żoliborzu Historycznym. Jako zdeklarowana rowerzystka, zrobię, co w mojej mocy, żeby rowerowy ruch pod prąd na ulicach jednokierunkowych był legalny, bo na wąskich uliczkach nie da się wyznaczyć pasów rowerowych, a jazda po chodnikach jest niezgodna z przepisami. Przecież takie rozwiązania stosuje się nie tylko w wielu europejskich miastach, ale również w polskich, więc chyba u nas tez można przekonać do tego pomysłu decydentów i mieszkańców.
Zaś całkiem niedawno wnioskowałam o utworzenie woonerfu na ul. Śmiałej, bo to miejsce jest nań wprost wymarzone. Woonerf to zwyczajna ulica, która swoim ukształtowaniem wymusza ograniczenie prędkości i nie rozgranicza stref przeznaczonych dla pieszych, samochodów oraz rowerów. Taka ulica bez podziału na jezdnię i chodniki. Przestrzeń zaprojektowana w ten sposób motywuje mieszkańców do tego, żeby spędzali w tym miejscu wolny czas, co może pięknie wpisać się w działania biblioteki i przedszkola przy tej ulicy. Dodatkowo woonerf spowoduje, że skrzyżowanie ul. Śmiałej i al. Wojska Polskiego harmonijnie wkomponuje się w pas zieleni rozdzielający dwie jezdnie alei. Mam nadzieję, że projektanci wezmą pod uwagę moją propozycję.
Wszystkie te działania pewnie pochłoną sporo czasu, ale kiedy przychodzi sukces, zapomina się o tych przepracowanych dziesiątkach godzin i nieprzeczytanych gazetach. W końcu Żoliborz to stan umysłu, a to zobowiązuje. Więc po prostu trzeba zakasać rękawy i pracować. Samo się nie zrobi i nikt za mnie tego nie zrobi. Chociaż… poczekaj, coraz częściej mówię „nikt za nas tego nie zrobi” – żoliborski kapitał społeczny został zbudowany i coraz więcej osób podąża tą samą aktywną drogą. I za to jestem wdzięczna! Wszystkim, których znam i tym, których jeszcze nie znam. Że im się też chce chcieć.
Kocham Żoliborz coraz bardziej i jest to już miłość dojrzała.
Dziękuję za to, że chciało Ci się ze mną ten wywiad przeprowadzić i mam nadzieję, że nikogo z czytelników nie zanudzę.
Napisz komentarz
Komentarze